Ojciec poklepał czarną, lśniącą szyję wierzchowca.
– Krowy to krowy. Durne są. A konie mają swój rozum. Sam wiesz, nie? Smutek, jak był źrebakiem, to pysk miał jakiś taki, jakby zmartwiony wiecznie. Tośmy go tak przezwali. I zostało. Potem wyrósł z tego pyska. Dorodny koń był z niego, kiedyś, w młodych latach. A teraz jest bardzo stary, Matej. Ma prawie trzydzieści lat. Pewnie mu zdychać przyszło i dlatego uciekł. Żeby jeszcze po trawie pobiegać, niebo zobaczyć. Koń swoje czuje, swoje rozumie. Już my go chyba żywego nie zobaczymy, synu.
Ojcowskie słowa koiły strach, ale potęgowały poczucie straty. Matej sam już nie wiedział, co zobaczył w nocy. Może tata miał rację. Smutek poczuł nadchodzący koniec i chciał odejść w samotności, na stepie, jak dziki, wolny koń. A wyglądał dziwnie, bo był po prostu bardzo, bardzo chory. Chłopcu zbierało się na płacz. Biedny Smutek. Nawet się z nim nie pożegnał. Wystraszył się i zostawił przyjaciela samego. Biedny, stary Smutek. Pewnie się na nim zawiódł.
Matej nie umiał dłużej powstrzymać łez i wybuchnął rozpaczliwym szlochem.
– No, nie rycz, mały, nie rycz – wymamrotał ojciec, który pluł sobie w brodę, że w ogóle podjął temat koni. – Smutek był już bardzo stary. Czas na niego przyszedł, żeby odejść. Dobre życie miał, synu. Nie ma co tak płakać. No, jak chcesz, poszukamy jeszcze. Może żyje, stare konisko. Tylko poleciał gdzie w step. Może sam wróci. Wieczorem albo za kilka dni. No, nie rycz już, synku.
Ojciec zdecydował się odwołać poszukiwania dopiero koło południa. W drodze powrotnej Matej cały czas płakał.
***
Następnej nocy śnił mu się niepokojący sen. Ogromny, niekończący się ocean traw szumiał jak rozgniewany tłum. Długie źdźbła falowały w różne strony, pokładały się, potrząsały kosmatymi grzywami turzyc. Po czarnej tafli nieba wiatr gonił poszarpane strzępy chmur, lecz żadna nie przesłaniała nawet na moment dwóch wielkich, lśniących fosforycznie tarcz księżyców. Pośrodku stepu, zanurzony niemal po pas w trawie, stał pan Josif. Światło księżyców padało wprost na niego, skupione w silne wiązki, jakby płynęło z gigantycznych reflektorów. Stary człowiek gestykulował rozpaczliwie, wymachując dużym, podniszczonym zeszytem.
– Panie Josif! – zawołał Matej. – Co się stało?
W odpowiedzi Josif wskazał na brulion i potrząsnął głową.
– Czy już czas? – zapytał chłopiec, czując dreszcz przerażenia przebiegający wzdłuż kręgosłupa. – Czy nadchodzi przesilenie?
Stary człowiek otworzył zeszyt, uniósł go w górę, żeby Matej mógł dobrze zobaczyć. Wszystkie kartki pokrywały zapisane rząd za rzędem jaskrawą czerwienią słowa: Ojciec Traw, Ojciec Traw, Ojciec Traw…
Chłopiec patrzył ze zgrozą, jak litery spływają krwią. Wielkie krople padały na trawę niczym rubinowa rosa.
Źdźbła jęknęły śpiewnie, zaszemrały, skłoniły głowy do ziemi.
– Rozkwitam – szeptał step słodkim, upojnym głosem. – Rozkwitam, rozkwitam…
Morze traw drgało z radości i rozkoszy.
– Nie! – krzyknął Matej, zatykając uszy, żeby nie słyszeć strasznego śpiewu. – Nie!
– Mattej! – wołała trawa. – Mattej, jesteś głosem. Dzięki tobie rozkwitam. Rozkwitam, Mattej!
Obudził się zlany potem, drżący. Naciągnął kołdrę na głowę i długo leżał, bojąc się ponownie zasnąć.
Nad domem, gospodarstwem i stepem lśniła czarna, bezchmurna noc.
***
Smutek nie wrócił. Rodzice starali się być wyjątkowo wyrozumiali dla syna. Matka gotowała tylko takie potrawy, jakie najbardziej lubił, ojciec zabierał go na dalekie pastwiska i do miasteczka. Wieczorem śpiewali stare, piękne pieśni, które prababka przywiozła jeszcze z Ziemi. Oboje mieli piękne głosy, a Matej uwielbiał słuchać, jak śpiewają. Matka śmiała się, machała ręką i mówiła, że melodia nie brzmi jak należy, bo trzeba ją śpiewać na wiele głosów. Wtedy dźwięczy jak uderzenia dzwonów.
Siedzieli przy stole, jedli placek, który matka upiekła, pili bardzo słodką herbatę i śpiewali albo opowiadali stare historie. Nawet Marika czasem schodziła do kuchni. Gdyby nie utrata Smutka, Matej byłby naprawdę szczęśliwy.
Te ciche, sielskie chwile skończyły się wraz z dniem, kiedy zginęła Marika. Matka nie mogła dowołać się jej na śniadanie, więc rozzłoszczona wtargnęła do pokoju na poddaszu. Zobaczyła zmiętą pościel i ani śladu córki. Ubrania i rzeczy osobiste zostały nietknięte, więc nic nie wskazywało na ucieczkę z domu. Zresztą nie zginął żaden pojazd, a konie spokojnie pasły się za domem. Porwanie też nie wchodziło w grę, bo nie było żadnych śladów szamotaniny, żadnych uszkodzeń na drzwiach, pozamykane okna.
Matka wpadła w panikę, modliła się, szlochała i bezradnie biegała wokół domu, nawołując córkę, więc to Matej zawiadomił ojca, który natychmiast zawrócił z drogi na pastwisko. Uspokoił nieco szlochającą żonę i natychmiast wyruszył na poszukiwania. Nie zgodził się, żeby zawiadomić posterunek policyjny w miasteczku i zwołać sąsiadów.
– Na to będzie jeszcze czas, matka – powiedział krótko. – Może mała polazła gdzieś zaszyć się w trawie i wypłakać jakieś babskie sprawy. Sama wiesz. Jest w durnym wieku. Szczeniackim. Głupoty ma w głowie. Może jej który chłopak co powiedział albo jaka złośliwa koleżanka. Jak jej nie znajdziemy albo sama nie wróci za dwie, trzy godziny, zawołamy policję. A tak tylko sobie narobimy wstydu, że nie umiemy dziewuchy upilnować. Porządku we własnej chałupie utrzymać. Siedź w domu i pilnuj, czy nie wróci.
– Matko Święta, córuchna moja! – zawodziła matka. – A jak ją kto porwał, biedactwo kochane!
– Pewno. Przez komin – rzucił z przekąsem ojciec i odpalił terenówkę.
– Matej, siodłaj konia i jedź szukać siostry! – zawołał od bramy.
Mama załamała ręce.
– Zostań lepiej! Może tam co złego!
Ale chłopiec już ruszył biegiem do stajni.
***
Znalazł siostrę po niecałej godzinie. Leżała skulona w trawie, w samej nocnej koszuli i boso. Chyba spała. Skórę miała chłodną, lecz z całą pewnością żyła. Matej wyciągnął rękę, ostrożnie dotknął ramienia Mariki. Dziewczyna poruszyła się, wymamrotała coś niezrozumiałego. Na szyi, dłoniach i kostkach miała dziwne plecionki z trawy. Na głowie ogromny, starannie wykonany wieniec, czy raczej czepiec z roślin, długie źdźbła fantazyjnie wplecione we włosy.
Zawiadomił ojca, który kazał mu czekać przy siostrze i nigdzie się nie ruszać. A niby gdzie miałby pójść? Marika spała głębokim snem. Twarz i ręce miała pobrudzone ziemią, ale wyglądała na zupełnie zdrową. Chłopiec patrzył na nią, jakby była kimś obcym. Dziwaczną rusałką, południcą związaną zaklęciem. To on ją zawołał, pomyślał przelotnie, ale nie bardzo potrafił uwierzyć. Marika, wiecznie plotkująca z koleżankami, wiecznie zakochana w jakimś chłopaku, zajęta ciuchami i marzeniami o mieście, miałaby słyszeć zew Ojca Traw? Zresztą od czasu odejścia Smutka Matej sam już nie wiedział, czy kiedykolwiek spotkał widmowego ducha planety. Może panna Zola miała rację, zabraniając uczniom samotnych wycieczek w step? Może nie było żadnej obcej istoty, tylko trujące trawy, na których Matej leżał i które lubił pogryzać. Sprawiły, że uwierzył w fantastycznego stwora, wytwór dziecięcej wyobraźni, otruły Smutka, który zwariował i uciekł, a teraz uśpiły Marikę. W stepie panował zupełny spokój. Źdźbła szeleściły cicho, swojsko, po prostu jak łąka. Ogromna zielona łąka pod fiołkowym okiem wysokiego, czystego nieba. A Marika wyszła sobie na spacer i zwyczajnie zasnęła w ciepłych promieniach słońca.
– Marika. – Matej chciał obudzić siostrę, potrząsnąć za ramię, ale zamiast tego musnął tylko jej skórę końcami palców, nie ośmielił się głośniej odezwać.
Podświadomie, głęboko w duszy, wiedział, że spokój jest pozorny. On czeka. Obserwuje i czeka.