– Co… co to znaczy? – szepnął Matej.
– Kiełkowanie ziarna – zaśpiewały źdźbła. – Żyzna, żyzna ziemia.
– Nie… nie rozumiem.
– Nie trzeba – kojąco szemrał step. – Nic nie trzeba rozumieć.
Matej poczuł, że głęboko w samej istocie Ojca Traw zbudziła się wielka radość, i to odczucie zmroziło go lękiem. Ojciec Traw był niebezpieczny.
– Cykle – świszczał śpiewnie. – Powtarzalne cykle. Dzień po dniu, pora po porze, czas po czasie. Wielkie przesilenie, Mattej.
– Po co? – jęknął wystraszony chłopiec.
Ojciec Traw zdawał się go nie słyszeć, pogrążony w wielkiej radości.
– Zew. Usłyszycie zew. Już niedługo, Mattej. Już niedługo. Najpierw ludzie połowy. Nie dzieci, nie dorośli. Jest ich wielu, wielu… Usłyszą pierwsi. Pierwsi wyruszą. Kiełkujące ziarno. Mnóstwo, mnóstwo siły i żadnych korzeni. Oni wyruszą pierwsi. Mają gniew. Mają zmianę. I żadnych korzeni. O tak, żadnych korzeni. A ty jesteś głosem. Jesteś głosem, Mattej. Pójdą, kiedy usłyszą głos.
– Nie chcę! – Matej był bliski płaczu.
– Nie można nie chcieć – szumiał wiatr. – Nie można. Wszyscy usłyszycie. Zew, zew, zew, Mattej.
– Puść mnie! Pozwól mi odejść!
– Nie, nie, nie – zakołysał się step.
Ziemia pachniała słodko, mdląco. Zapach przyprawiał o zawrót głowy, odurzał.
– Nie, nie – mówiło niebo. – Teraz zaśpiewam ci pieśń o złowilcach.
Słońce rozjarzyło się złoto i przygasło.
***
Od tej rozmowy Matej bał się opuszczać fermę. Ale, oczywiście, nie mógł odmówić. Przychodził na wezwanie Ojca Traw, żeby słuchać o niedźwiakach, likantach, stręgach i innych stworzeniach, których wcale nie znał. Ojciec Traw nie mówił już więcej o czasie przesilenia, ale chłopiec wiedział, że jest pełen radosnego wyczekiwania.
Raz Matej zebrał w sobie desperacką odwagę i ośmielając się przerwać pieśń o gnilcach, zapytał:
– Kim jesteś, Ojcze Traw?
Ale step, niebo i słońce tylko się roześmiały.
– Pięknie, pięknie dojrzewasz, Mattej – zaszemrały trawy. – Czas przesilenia zaraz się spełni. Och, zew, Mattej. Zew!
Potem przez długi czas Ojciec Traw nie wzywał chłopca. Zamiast tego zabrał Smutka.
Matej obudził się pewnej nocy zdrętwiały ze strachu. Stanie się coś złego, myślał gorączkowo. Coś naprawdę złego. I wtedy usłyszał hałas. Głuche, miarowe uderzenia dobiegające od strony podwórza. Wyskoczył z łóżka i podbiegł do okna akurat w chwili, gdy Smutek rozwalił kopytami ostatnie deski w drzwiach stajni. Matej trzęsącymi się rękami otworzył okno i już miał zawołać przyjaciela, próbować go uspokoić, gdy krzyk zamarł mu w gardle.
Noc rozpięta nad stepem była czysta, chłodna i bezchmurna, więc chłopiec widział konia bardzo wyraźnie w ostrym świetle dwóch księżyców. Sierść Smutka była zmierzwiona, mięśnie pyska ściągnięte w nienaturalnym grymasie odsłaniającym wyszczerzone żółte zęby, jakby koń się upiornie uśmiechał. Poruszył sztywno łbem, a wtedy promień księżyca zalśnił na chwilę w oku. Białym i martwym niczym ugotowane białko jajka.
Matej wydał zduszony jęk, bo zrozumiał, że Smutek nie żyje. Widocznie umarł w ciągu nocy, a teraz Ojciec Traw zabiera to, co z niego zostało.
Martwy koń zaczął się kołysać, mechanicznie kiwając łbem i przestępując z nogi na nogę. Matej zaszlochał, zakrył twarz dłońmi. Osunął się na podłogę pod oknem. Nieżywe zwierzę kontynuowało swój koszmarny taniec w świetle księżyców.
– Proszę, chcę się obudzić, chcę się obudzić – szeptał Matej, chociaż doskonale wiedział, że nie śni.
Nie rozumiał, czemu hałas nie zbudził rodziców, chociaż podświadomie czuł, że tak jest lepiej. Stałoby się coś przerażającego, nieodwracalnego, gdyby zobaczyli tańczącego Smutka. Skulony pod oknem Matej, choć za nic nie wyjrzałby przez okno, w jakiś sposób widział, co dzieje się na podwórzu. Poczuł, że koń unosi łeb i węszy, wsparty na szeroko rozstawionych nogach. A potem zrywa się do galopu. Szalonego cwału, na który nie byłby się w stanie porwać nawet w najlepszych latach. Jednym susem przesadza bramę i pędzi przez step. Światło księżyców ślizga się po skórze, układa lśniący czaprak na zapadniętym grzbiecie, wplątuje wstążki blasku w zmierzwioną grzywę. Srebrzy się w białych, martwych oczach. Trawy szeleszczą słodko, łagodnie, zawodzą nocne pieśni stepu. Ale Smutek już ich nie słyszy. Odpowiada na zew.
Matej dźwignął się z podłogi zapłakany, dygoczący z przerażenia. Szlochając, starał się zmusić do wyjrzenia na podwórze. Stał przed oknem, zaciskając z całej siły powieki.
– Tam nic nie będzie – powtarzał sobie z uporem. – To tylko sen. Głupi, zwykły sen.
Drżące palce ścisnęły framugę. Chłopiec otworzył oczy.
Deski z rozbitych drzwi stajni walały się po obejściu. Pozostałe konie nerwowo przestępowały z nogi na nogę, słyszał ich zaniepokojone chrapanie. Wiatr w stepie szumiał szyderczym chichotem. Matej zacisnął dłoń w pięść, uderzył o parapet.
– Dlaczego go zabrałeś? – głos chłopca załamał się. – Jak mogłeś go zabrać!
Trawy odpowiedziały słodkim zaśpiewem, a wiatr zachichotał kpiąco.
Matej skulił się, zadygotał. Zatrzasnął okno i pobiegł do łóżka. Szlochał w poduszkę, okryty szczelnie kołdrą, bo od tej chwili został zupełnie sam.
***
Rankiem, ledwie zaczęło świtać, do pokoju Mateja wszedł zafrasowany ojciec. Nie zauważył pobladłej twarzy i podkrążonych oczu syna.
– No, Matej, widzisz – wymamrotał niepewnie. – Smutek uciekł w nocy. Jadę go szukać. Pomyślałem, że pewno będziesz chciał jechać ze mną.
Matej poczuł, jak do gardła podchodzi mu fala mdlącego, lodowatego przerażenia.
– Tak, tato – szepnął jednak. – Musimy go szukać. Zaraz się ubiorę.
Modlił się w duchu, żeby ojciec nie zwrócił uwagi na jego apatię. Powinien przecież płakać, dopytywać się, gorączkować. Ale sama myśl, że miałby znów zobaczyć upiora, który był kiedyś jego ukochanym koniem, paraliżowała ruchy, wywoływała atak obezwładniającego lęku. Wolałby umrzeć, niż ponownie ujrzeć istotę, w jaką przemienił się Smutek.
– Pójdę osiodłać konie – mruknął ojciec, nie zwracając uwagi na dziwne zachowanie syna.
Widocznie uznał, że chłopiec nie chce okazać emocji, które być może uważa za zbyt dziecinne. A może jest po prostu za bardzo zaspany, żeby zrozumieć, co się stało.
Ojciec wyszedł, a Matej drżącymi rękami zaczął naciągać ubranie.
– Boże, proszę cię, żebyśmy go nie znaleźli – powtarzał bezdźwięcznym szeptem. – Proszę, Panie Boże, proszę…
Ojciec czekał przy koniach. Sam wsiadł na wielkiego karego wałacha o dumnym imieniu Odys i nieprawdopodobnie poczciwym charakterze, a dla Mateja osiodłał kościstego, posłusznego Miśka. Chłopiec ucieszył się, że nie Gwiazdkę. Nie miał siły zmagać się z chimeryczną, płochliwą klaczą.
Wyjechali za bramę gospodarstwa i zaczęli zataczać coraz szersze koła. Ani śladu Smutka. Matej siedział sztywno w siodle, ręce kurczowo zaciskał na łęku. Przerażone oczy wgapiały się w horyzont, mamione upiornymi zwidami wyobraźni. Każda ciemniejsza plamka mogła okazać się ciałem martwego konia, które gdy tylko podjadą odpowiednio blisko, porwie się na nogi i zacznie swój obłąkany taniec. Z każdej rozkołysanej kępy traw mógł wyłonić się sztywnym krokiem wyszczerzony w trupim uśmiechu Smutek, ze zmierzwioną sierścią i bielmami na oczach.
Matej trząsł się ze strachu, ale ojciec widocznie wziął przerażenie syna za objawy tłumionej rozpaczy, bo przerwał ciężkie milczenie i zaczął opowiadać chłopcu o czasach spędzonych w gospodarstwie dziadka, wraz z dwiema siostrami i trzema braćmi. Wspominał noc, kiedy urodził się Smutek, i następny ranek, kiedy dziadek zaprowadził go do stajni i uroczyście powierzył mu opiekę nad źrebakiem.
– Twój dziadek uważał, że chłopak powinien mieć konia – powiedział. – I dbać o niego. Tak się nauczył od swego ojca, znaczy twego pradziadka. Pradziadek, jak tylko przyleciał na tę planetę, zaraz sobie sprawił dwa konie. Były z tym wtedy niezłe kłopoty, bo ludzie tylko krowy i krowy ściągali. Albo owce. A pradziadek uparł się, że konie. Ludzie gadali, że głupi. Na co mu konie, kiedy wszędzie są maszyny. A pradziadek wiedział swoje. Gospodarz bez koni to żaden gospodarz. Tak zawsze było w naszej rodzinie. O tradycję trzeba dbać. Tak jak o żywe. I ziemię, co jest twoja. Pierwszego konia, co go pradziadek dostał, nazwał Odys. Na pamiątkę statku, którym on, prababka i dzieci przylecieli z Ziemi. I teraz zawsze jeden koń, co go w gospodarce mamy, nazywa się Odys. Jak ten tu, kary.