Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zastał Koral siedzącą na łóżku. Splecione dłonie trzymała na podołku. Obróciła na niego błękitne spojrzenie, pełne smutku i rezygnacji. Crux oparł się o framugę drzwi, nie mogąc zmusić się do ani jednego kroku dalej.

– Coś się ze mną dzieje, Cornet – powiedziała Koral. – Coś bardzo złego.

– Tak – szepnął z trudem.

– Wiesz co, prawda?

– Tak.

Milczała chwilę.

– Więc powiedz. Jesteś mi to winien.

– Kiedy cię porwano – usłyszał swój własny głos – Sykstus założył na ciebie zaklęcie snu, a Rdza, wysłanniczka Kręgu, sprowadziła demona zwanego Fergusem. On jest jak kłąb tkanek, nie myśli, nie czuje, nie pragnie. Żyje, żeby się rozmnażać. Zapłodnił cię.

– Więc urodzę demona? – spytała cicho.

– Nie dopuszczę do tego – wyszeptał. – Nie mogę. Fergus, rozwijając się w ciele nosiciela, pożera jego duszę. Unicestwia ją. W chwili porodu nosicielka umiera, a ponieważ nie ma duszy, przestaje istnieć. Absolutnie, Koral. Pochłania ją niebyt.

Dziewczyna spuściła głowę, poruszyła splecionymi palcami.

– A więc jednak zostałam matką demona – powiedziała smutno. – Miałam nadzieję, że to będą twoje dzieci.

– Błagam, przestań – głos Corneta załamał się. – Ukarano mnie, ale tak, że bodajbym zdechł, zanim cię spotkałem.

Spojrzała mu w oczy.

– Niczego nie żałuję, rozumiesz? Nawet gdybym wiedziała, jak to się skończy, zrobiłabym to samo.

– Nie wiesz. Nie powiedziałem ci…

– Zrozum, Cornet. Wiem – przerwała. – Umrę.

Zamknął oczy.

– Tak – szepnął ochryple. – Muszę cię zabić. Nie sposób uratować ofiary Fergusa. Można tylko uratować jej duszę. Odesłać ją do zaświatów, do których należy, dopóki jeszcze coś z niej zostało.

– Nie jestem z Ludu Luster, więc to nie będą twoje zaświaty, prawda?

Skinął głową.

– Nie mogę cię teraz przeprowadzić, maleńka. Nie przeistoczysz się z powodu Fergusa. Pożre moją moc i na tym się skończy. Nigdy więcej cię nie zobaczę, Koral.

Spróbowała się blado uśmiechnąć.

– Zawsze będę o tobie pamiętać, Cornet. Jeśli w zaświatach istnieje pamięć.

Wargi Cruksa rozchylały się z trudem.

– Nie wiem nic o waszych zaświatach.

– Ja też nie – powiedziała Koral. – My, śmiertelni, nigdy nie wiemy, co nas czeka. Możesz poleżeć koło mnie chwilę?

– Koral! – jęknął. – Koral…

– Ciiicho – położyła palec na ustach.

Zamilkł. Ułożył się obok niej w łóżku. Leżeli przytuleni, a czas przestał istnieć.

– Jestem gotowa – odezwała się w końcu. – Przeprowadź mnie, Cornet.

Pogłaskał delikatnie miodowe włosy, przesuwał palce między gęstymi kosmykami. Szeptał do niej, uspokajał, gładził, aż wreszcie jego dłonie zacisnęły się, szarpnęły i głowa dziewczyny bezwładnie opadła na poduszkę. Ciało drgnęło, znieruchomiało, a Cornet poczuł, że umiera. To on był trupem, nie spokojnie leżąca Koral. Wtulił twarz w jej włosy, pozwalając, żeby wszystko odpłynęło, znikło.

Nie wiedział, ile czasu spędził, obejmując martwą dziewczynę. Ocknął się i wypuścił ją z objęć, gdy nagle w duszy otwarło się i trysnęło źródło mocy tak potężnej, że zalało go w jednej chwili, zmusiło do krzyku, do szarpania pazurami pościeli, do tłuczenia łbem w ścianę. Nienawiść. Odwieczna, straszliwa siła Ludu Luster. Cornet pozwolił jej ogarnąć się całkowicie, przemienić i przeprowadzić na nową Prawdziwą Stronę, wsłuchany we własny krzyk, we własne wycie potępieńca.

A potem wszystko zajęło się ogniem. Nie potrafił powiedzieć, czy podpalił mieszkanie, czy to eksplodowała jego nieokiełznana nienawiść. Płomienie objęły meble, półki z książkami, łóżko z ciałem Koral, zamieniając je w stos pogrzebowy pogańskiej księżniczki.

Crux przeszedł przez ogień, bez trudu, bez lęku, bo jeszcze nie mógł odejść. Nienawiść, topiąc wszelkie uczucia, pozostawiła jedno nieodrodne dziecko – zemstę. Już na ulicy Cornet odwrócił się, spojrzał na płomienie. Zaczęły lizać dach. Ze wszystkich okien buchał ogień, a kamienne gargulce trwały na posterunkach niczym strażnicy bram do otchłani, bo przecież w mieszkaniu otworzyło się piekło.

***

W siedzibie rodu panowała cisza. Przez całą drogę do pracowni nie spotkał nikogo, jakby cały klan zasnął. Cornet dostał się do domu bez najmniejszych trudności, łamiąc blokady jak dziecinne sztuczki. Siła, którą nosił w sobie, byłaby zdolna z łatwością wywalić w powietrze pół Prawdziwej Strony. W Cornecie ocknęła się potęga ojca, dziedzictwo krwi. Podejrzewał, że stał się o wiele silniejszy niż stary, ale mało go to obchodziło. Zszedł na dół, jednym gestem wyłamał drzwi pracowni. Niebieskawy metal popękał, skruszone kawałki z łoskotem upadły na posadzkę. Crux wszedł do środka, bez wahania przemierzył większą komnatę, otworzył mniejszą. Ku swemu zdziwieniu ujrzał spoczywającego na stole martwiaka. Widocznie Sykstus nie zdążył go skończyć. Pies wywrócił blade, mętne oczy.

– Się masz, Ivo – mruknął Crux.

Zdjął z półki tygiel z alchemicznym srebrem.

– Wiesz co? Do dupy z takim życiem. Uwolnię cię od niego, kuzynie.

Chlusnął na psa lśniącą cieczą. Martwiak wydał wysoki, przenikliwy skrzek, na bladej skórze rozkwitły błękitne płomienie. Cornet wyszedł, nie odwracając się, żeby spojrzeć, jak Ivo zapada się w sobie, przemienia w gęstą, cuchnącą ciecz.

Przez kręte korytarze, ciemne klatki schodowe i puste, wysoko sklepione komnaty podążał prosto do części mieszkalnej, ściskając tygiel ze srebrem. Za pasek zatknięty miał pistolet, który zabrał z domu.

Był w salonie, gdy usłyszał trzask otwieranych drzwi i odgłos kroków. Odstawił naczynie na niski stoliczek obok kanapy, wyjął broń i czekał. Do pokoju wkroczył Vax Mius. Cornet wyszczerzył do niego zęby.

– Witaj, Vax. Szczerze mówiąc, jestem zachwycony, że cię widzę.

Chłopak zbladł jak płótno, ze zdumienia oklapła mu szczęka.

– Co tu robisz? – wyjąkał.

– Przyszedłem odwiedzić rodzinę. Chyba nie masz mi tego za złe. Niezapowiedziane wizyty należą do naszej tradycji.

Mius szczękał zębami. Jego twarz pokryła się kropelkami potu.

– Nie wyjdziesz stąd żywy, Calderon. Nie rób głupstw.

– Hej – syknął Cornet. – Źle wyglądasz, synku. Jesteś blady. Nadmiar obowiązków? Wybacz, że nie pogratulowałem ci awansu na stanowisko następcy starszego. Ale wiesz co? Nie będziesz się nim długo cieszyć.

Vax wyciągnął przed siebie dłonie w geście obrony czy błagania.

– Nie, Cornet! – zaskomlił. – Nie!

Crux pociągnął za spust. Vax kaszlnął, charknął i zwalił się na podłogę.

– Kolejny dywan do wymiany – mruknął Cornet, przypatrując się rosnącej kałuży krwi. – Powodzenia na nowej drodze życia, Mius.

Wetknął pistolet za pasek, sięgnął po tygiel. Przy odrobinie szczęścia zastanie Justusa w jego pokoju. Uśmiechnął się paskudnie. A w dziedzinie Ludu Luster szczęście zawsze sprzyja mścicielom.

Nie niepokojony przez nikogo minął kilka pokoi i dotarł do szerokiego korytarza. Za czwartymi z kolei drzwiami zaczynał się apartament Justusa. Cornet nacisnął klamkę. Ustąpiła bez oporu. Justus, pochylony nad rozłożonymi na biurku papierami, na widok Cruksa zachłysnął się oddechem, posiniał.

– Cornet? – wychrypiał.

Crux posłał mu olśniewający uśmiech drapieżcy.

– Braciszku! Co za radość, że cię zastałem.

Justus porwał się zza stołu, przewracając krzesło.

– Nnie zbliżaj się! – wyjąkał. Przerażenie wykrzywiło mu twarz w brzydką maskę. Dłonie wykonywały chaotyczne gesty, jakby Cruksa otaczał niewidzialny trujący dym, który Justus starał się rozproszyć.

– Dlaczego? – syknął Cornet. – Przecież jesteśmy rodziną. Płynie w nas ta sama krew, braciszku. Nie zawrzesz ze mną paktu krwi?

Zrobił krok do przodu.

– Wynoś się! – wrzasnął histerycznie Justus, odskakując w kąt pokoju.

Nie miał dokąd uciec, bo Cornet blokował jedyne drzwi.

– Nieładnie, Justus – ton głosu Cruksa przyprawiał Vallegro o dreszcze przerażenia. – W ten sposób spędza się psa z kanapy, a nie odzywa do brata. Gdzie twoje maniery?

45
{"b":"100658","o":1}