– Żegnaj, demonie – zaśpiewała. – Idź czynić smutek.
W tym momencie rozsypała się na proch, przypominający próchno. Został po niej tylko słup kurzu i kłaczki pierza. Cornet dyndał głową w dół między mumiami gołębi.
Gdy już trochę ochłonął, spróbował sięgnąć do liny krępującej nogi. Za czwartym razem zdołał poluzować węzeł. Po dłuższych wysiłkach oswobodził stopy. Rozkołysawszy linę, zeskoczył na podest schodów. Deski zatrzeszczały, ale wytrzymały impet. Cornet upadł na podłogę, ciężko dysząc. Nie wiedział, jak długo leżał. Kilka minut czy kilka godzin. Był bardzo wyczerpany. Z nosa pociekła mu cienka strużka krwi, ale na szczęście nie dostał krwotoku. Usiadł z trudem, opierając plecy o ścianę wieży. Obejrzał nadgarstki. Na skórze nie pozostał ślad po szpilach. Odpoczywał jeszcze przez chwilę, a potem zaczął chwiejnie pokonywać schody. Mięśnie drżały mu z wysiłku, więc musiał często przystawać.
Na zewnątrz wstawał świt. Słońce nie pokazało się jeszcze zza horyzontu, świat tonął w nierealnym szarym poblasku. Cienie kładły się między nagrobkami, krzyże przypominały pieńki ściętych drzew.
Nie wiedział, dokąd iść. Po chwili wahania postanowił, że nie będzie się ukrywać. Z pomocą Kręgu Sykstus i tak go znajdzie. Powlókł się do domu. Musi odpocząć, zebrać myśli, żeby zastanowić się, jak odnaleźć Koral.
Zdziwił się, widząc w oknach światło. Z bijącym sercem wbiegł na górę, nacisnął klamkę. Drzwi uchyliły się natychmiast. Nie były zamknięte. Cornet wsunął się do środka, szybko zlustrował pokoje. Pusto. Na kuchennej podłodze leżały szczątki jedzenia. Zajrzał do sypialni i zamarł. Na łóżku skulona sylwetka nakryta kocem. Spod przykrycia wysuwają się jasne kosmyki. Koral! Przez jedną straszną sekundę był pewien, że nie żyje. Jednak dziewczyna poruszyła się nieznacznie. Przyskoczył do niej, objął, przytulił.
– Nic ci nie jest, maleńka? Wszystko dobrze?
Głaskał miodowe włosy.
– Cornet? – szepnęła.
W szarobłękitnych oczach nie znalazł radości ani zaskoczenia. Były obojętne. Odsunął dziewczynę od siebie, przytrzymał za ramiona. Patrzył w zupełnie puste źrenice, a strach zaciskał mu lodową pięść na sercu. Koral bezwolnie poddała się jego rękom.
– Skarbie, maleńka, co on ci zrobił? Pamiętasz? Powiedz!
Twarz dziewczyny nie wyrażała emocji.
– Nie wiem. Nic.
– Nic? – Cornet potrząsnął obojętnym, bezwładnym ciałem. W źrenicach Koral jego wizerunek odbijał się jak w lustrze. Ale nie było go już ani w sercu, ani w pamięci. Dziewczyna zachowywała się jak kukła.
– Koral, co tam się stało? Co ci zrobili w domu Sykstusa?
Apatycznie pokręciła głową.
– Nie wiem. Spałam.
Crux przesunął dłońmi po twarzy, rozgarnął włosy. Niepokój przerodził się w podejrzenia, złe, straszne.
– Poczekaj tu – starał się mówić spokojnie. – Rozumiesz? Zostań i czekaj, aż przyjdę. Nigdzie nie wychodź. Nie bój się, maleńka. Wszystko będzie dobrze.
Koral się nie bała. Zwinęła się z powrotem w kłębek, zadowolona, że dał jej spokój. Nie zauważyła nawet, jak Cornet wybiega z mieszkania.
***
– Wejść! – zawołał Sykstus na odgłos pukania do drzwi gabinetu.
Do środka wsunął się Argus Saffon.
– Jeden z członków klanu domaga się natychmiastowego widzenia ze starszym – oznajmił z niepewną miną.
Sykstus uniósł brwi.
– Kto taki, Saffon?
Argus przełknął ślinę.
– Cornet Calderon Dellvardan – powiedział.
– Ach tak – mruknął Sykstus.
Nie wydawał się szczególnie zaskoczony. Odłożył trzymane w ręce pióro i spojrzał na półleżącą w głębokim fotelu Rdzę. Nieznacznie skinęła głową.
– Wprowadź go – zwrócił się do Argusa. – W końcu to przywilej każdego członka rodu.
Saffon otworzył drzwi. Do gabinetu wszedł Cornet. Był blady jak wapno, ale pozornie bardzo spokojny.
– Co cię sprowadza przed starszego klanu, Calderon? – zagadnął uprzejmie Sykstus.
Mięśnie szczęk przybysza drgały.
– Co zrobiłeś Koral? – spytał chrapliwie.
Amanus rozłożył ręce.
– Nic. Gościła u nas, więc staraliśmy się zapewnić jej jak najlepszą opiekę. Wiemy, że jesteś bardzo przywiązany do tej śmiertelniczki.
Cornet powoli podszedł do biurka. Oparł dłonie na blacie, pochylił się tak, że jego twarz znalazła się tuż przy twarzy starszego klanu. Spojrzał wprost w oczy wroga, a Sykstusa ogarnął lęk, bo w źrenicach Cruksa zobaczył szaleństwo.
– Powiedz mi prawdę – szepnął Cornet ochryple. – Powiedz, Sykstus.
Starszy klanu zbladł. Przez chwilę wydało mu się, że pomimo magicznych blokad, grona podwładnych, potężnej mocy i stanowiska zostanie rozszarpany na strzępy we własnym gabinecie, w siedzibie swojego rodu. Z trudem przełknął ślinę. W tym momencie odezwał się rozlewny akcent Rdzy.
– Ja ci powiem, Cornet.
Crux targnął głową. Sykstus odetchnął z ulgą, odsuwając się odrobinę z krzesłem. Z wysiłkiem opanował odruch poluzowania krawata. Cornet wbił spojrzenie w twarz Rdzy. Uśmiechała się nieprzyjemnie.
– Prędko opuściłeś dzwonnicę. Jesteś pewien, że zdążyłeś wszystko dobrze przemyśleć?
– Tak, suko Kręgu. Nigdy niczego nie byłem tak pewien.
Sięgnęła po stojący na stoliku kieliszek wina. Umoczyła usta w trunku.
– Jak słusznie zauważyłeś, Cornet, reprezentuję Krąg. Zatem gdy Sykstus zapewnił twojej ukochanej wszelkie wygody, ja postarałam się o rozrywki.
Zmrużyła oczy, mierząc Cruksa drwiącym spojrzeniem. Przez chwilę bawiła się kieliszkiem.
– Zatem – podjęła, gdy się nie odezwał – sprowadziłam specjalnie dla niej zwierzątko. Fergusa.
Cornet poszarzał na twarzy. Świat pękł i zawalił się na niego. W jednej chwili umarł i odrodził się upiorem.
– Źle zrobiliście – wychrypiał – zabierając mi wszystko. Trzeba było zostawić mnie w spokoju.
– Jesteś chory, Cornet – wtrącił Sykstus, który odzyskał już rezon. – Lepiej wracaj do domu, połóż się. Zrozum, nie stanowisz zagrożenia dla nikogo. Jesteś wrakiem. Możemy zrobić z tobą wszystko. Ale pozwolimy ci umrzeć samotnie. Klan nie zniża się do rozgniatania insektów.
Crux nie słuchał. Powoli zbliżył się do Rdzy. Wyciągnął rękę, dotknął krótkich czarnych włosów.
– Nic ci nie pomoże, martwiaczko – powiedział. – Nic. Wspomnienia, sentymenty, ochrona bractwa. Możesz mnie zabić, ale to też nic nie zmieni. Odpłacę ci, Rdza.
Uśmiechnął się strasznym, krzywym grymasem upiora. W nieprzeniknionych ślepiach wysłanniczki Kręgu pojawił się strach, którego nie potrafiła ukryć.
– Zostaw mnie! – syknęła.
Zacisnął pięść na jej włosach, szarpnął.
– Za późno, Alysio Maddox Dellvardan, suko Kręgu, zwana Rdzą.
– Zdychaj! – wrzasnęła, robiąc palcami szybki gest.
W Corneta uderzyła fala mocy. Odrzuciła go na środek gabinetu. Stracił równowagę, upadł. Wydawało mu się, że stanął w płomieniach. Każdy nerw krzyczał, a Crux wił się po podłodze, wymiotując krwią. Jak przez kłąb waty usłyszał dźwięczący satysfakcją głos Sykstusa.
– Pokazać ci Fergusa, Cornet? Jest włochaty, bezmózgi i bardzo jurny.
Płomienie nie gasły, a kałuża krwi zamieniła się w morze, w którym tonął. Nie zauważył nawet, że zaniepokojeni hałasem wpadli do gabinetu ochroniarze Sykstusa. Starszy klanu trącił Cruksa czubkiem buta.
– Zabierzcie tę szmatę i wyrzućcie – odezwał się do podwładnych Saffona. – Jak dla mnie, może być przez okno.
***
Cornet szedł. Rzędy kamienic ciągnęły się po obu stronach ulicy jak szary wąż podążający w przeciwnym kierunku. Bruk uciekał spod butów. Każdy krok był sztywny i mechaniczny. Każda decyzja oznaczała nadejście ciemności, bo Crux wiedział, że kawałki zdruzgotanego świata nigdy nie poskładają się znowu w całość.
Dotarł do domu, w którym mieszkał. Zatrzymał się przed wejściem, spojrzał w górę na światło w oknach poddasza, na gargulce podtrzymujące parapet. Uśmiechały się szpetnie. Koniec, powiedziały ich kamienne pyski. Demony należą do piekła, a piekło nie oszczędza nawet swoich. Krew Ludu Luster jest przeklęta od zarania dziejów. Cornet przyznał im rację i wszedł do środka.