– W dodatku dosadny i nieuprzejmy. Kiedy zdążyłeś go poznać?
– Dziś rano. Popatrzył na mnie ponuro i nie raczył się nawet odezwać. A potem wszedł do szafy.
– Tej dużej, na lwich nóżkach? – Spojrzała na Luke'a przez ramię.
Skinął głową, strzepując popiół na lekko wyszczerbiony talerzyk w różyczki.
– Przedtem był w niej tylko stary parasol i puste pudła na kapelusze – powiedziała Alicja. – Od tamtej nocy, kiedy się zjawiłeś, pełno w niej twoich rzeczy. Koszule, spodnie, swetry, garnitury, nawet płaszcz. Przyda ci się. Zimą bywa tutaj paskudnie.
Starała się mówić lekko, ale przy ostatnim zdaniu głos jej się trochę załamał. Luke ostrożnie położył rękę na stole. Nadgarstki miał grubo poowijane bandażem.
– Przeżyłaś już zimę tutaj, prawda? – spytał łagodnie. Plastry boczku gwałtownie rzucone na patelnię zaskwierczały.
– Dwie – szepnęła Alicja. – Na początku myślałam, że oszaleję. Chyba niewiele do tego brakowało. Wiesz, raz nawet zabiłam Szczura. Rzuciłam w niego mosiężnym świecznikiem. Ogromnym. Szczur upadł całkiem martwy, jestem tego pewna. Rozwaliłam mu głowę. Wpadłam potem w histerię. Ciągnęłam trupa za ogon, płacząc. Wyobrażałam sobie, jak latami błąkam się po tym ogromnym, pustym domu, coraz starsza i coraz bardziej przerażona. Zostawiłam go na plaży. Potem przeżyłam jedną z najgorszych nocy w życiu. A rano Szczur zjawił się jakby nigdy nic. Powiedział tylko: „Staraj się panować nad emocjami, bardzo cię proszę". Nigdy więcej do tego nie wracał. Wiesz, co jest naprawdę zabawne? W końcu doszłam do siebie i zrobiłam się głodna. Otworzyłam lodówkę. Była pełna marchwi. Soków, przecierów, sałatek, potrawek, mrożonek, wszystko z gotowanej marchwi. Pozostałe jedzenie po prostu znikło. Jadłam to świństwo przez tydzień. Najgorsze, że czułam się jak dziecko, które ktoś skarcił. Od tamtej pory przestałam walczyć ze Szczurem.
Luke słuchał uważnie. Wiedziała, że posiada rzadki dar prawdziwego słuchania rozmówcy. Palił kolejnego papierosa, głęboko zaciągając się dymem. Siedział nieco pochylony na krześle, długie nogi skrzyżowane w kostkach sięgały daleko pod stół. Uśmiechnął się do niej, mrużąc oczy, w których pojawił się dziwny błysk.
– Opowiem ci historyjkę, chcesz? Żeby ci nie było smutno z powodu marchwi.
Wracałem kiedyś nocą do domu, pieszo. Na ulicy słychać było tylko moje kroki. Niebo zrobiło się blaszane, a domy spały jak wielkie skulone zwierzęta.
Podobała mi się moja samotność pod gwiazdami. Szedłem zakosami od rynsztoka do rynsztoka, własne myśli wydawały mi się słuszne i głębokie, a oscylowały między rozczarowaniem stagnacją życia, przekonaniem o tandetnym blichtrze cywilizacji, pragnieniem prawdziwej miłości i „kurwa, pieprzę ten cały interes", co oznaczało, że naprałem się na smutno. Nagle usłyszałem cieniutki, żałosny głosik. Nie spodziewałem się, że jakiekolwiek stworzenie może dawać wyraz takiej rezygnacji i smutku. W obecnym nastroju nie potrafiłem przejść obojętnie wobec cierpień tego czegoś, cokolwiek to było. Za załomem muru znalazłem malutkiego burego kotka, który płakał na parapecie zamkniętego piwnicznego okna. Wydłubałem go z kąta, gdzie próbował się schować. Nawet się nie bronił, tylko sflaczał w ostatniej rozpaczy. Dawno nie widziałem czegoś równie nędznego. Był lepki od brudu i sparszywiały, chudy jeszcze bardziej niż ja, miał kaprawe, zaropiałe oczka, a poza tym wciąż się trząsł. Mieścił się cały na jednej dłoni. Nie mogłem go tam zostawić. Wpakowałem zwierzaka pod marynarkę i zaniosłem do domu. Laura, kiedy go zobaczyła, zapytała, czy następnym razem, jak mnie weźmie litość, przyprowadzę z ulicy dziwkę, bo taka biedna i ma rzeżączkę.
– Zawsze tak było? – spytała cicho Alicja.
Luke spochmurniał.
– Nie, nie zawsze. Ale wystarczająco często. Rzecz w tym, że powinniśmy się rozstać wtedy, kiedy przestaliśmy się rozumieć, a nie wtedy, kiedy zaczęliśmy się naprawdę nienawidzić. W każdym razie kot został. Moja siostra go wzięła. Jest teraz wielkim, grubym kocurem w domu pełnym dzieciaków. I tu dochodzimy do morału. Czasami wybawiony trafia lepiej niż wybawca.
Alicjo, czy ty pamiętasz, jak się tu znalazłaś?
Przymknęła oczy.
– To okropnie banalne. Potrącił mnie samochód. W dodatku na zielonym świetle. Przechodziłam przez jezdnię, a tamta kobieta po prostu na mnie wpadła. Pamiętam jej zdziwioną twarz. Nie mam pojęcia, jak mogła nie zauważyć, że światło się zmieniło. Gdybym chociaż przechodziła na czerwonym, byłoby w tym więcej sensu. A potem ocknęłam się tutaj, na plaży. Nie czułam się źle, tylko przez pierwsze dni miałam zawroty głowy i mdłości. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam Szczura. Czekał na mnie.
– Myślisz, że on jest czymś w rodzaju anioła stróża?
Alicja zastanawiała się przez moment.
– Nie wiem. Nigdy przedtem nie przyszło mi to do głowy.
– Anielski gryzoń – mruknął Luke. – Kto wymyślił coś podobnego?
Patrzył na nią spod lekko zmrużonych powiek. Wiedziała, że nie najlepiej widzi bez okularów, które nosił tylko czasami. Za to miał najpiękniejsze oczy, jakie potrafiła sobie wyobrazić.
– Znam cię od zawsze – powiedział nagle. – Nie rozumiem, jak to możliwe. Ty wiedziałaś o mnie wcześniej, prawda?
Uśmiechnęła się.
– Pewnie, że tak. Odkąd się tu pojawiłam.
– Czyli niemal dwa lata.
Dziewczyna drgnęła.
– Wiesz – zaczęła cicho – jesteśmy tu tylko we dwoje. A jeśli będziemy musieli zostać na zawsze?
Wpatrywała się w niego z napięciem. Zdusił niedopałek.
– Nawet jeśli tak się stanie, to nie wiem, co mogłoby mi się przytrafić lepszego.
– Naprawdę? – szepnęła.
– Tak. Naprawdę.
Spojrzała mu w twarz i zobaczyła, że się uśmiecha.
– Czujesz dym? – spytał.
I wtedy Alicja poczuła. W kuchni zrobiło się szaro.
– O rany! – jęknęła. – Jajka się spaliły!
***
Luke spoglądał na dom. Dziwaczny w kształcie i pociemniały ze starości, wznosił się na niskiej skarpie nad samym morzem. Bódł niebo stromym dachem i ostrymi hełmami półokrągłych wieżyczek. W nieregularną bryłę ktoś wkomponował mnóstwo balkonów, okien, załamanych nisz i kolumienek oplecionych dzikim winem i powojem o ogromnych, słodko pachnących kwiatach. Całość wyglądała tak nierealnie, jakby zrodziła się podczas snu szalonego symbolisty, ale jednocześnie emanowała nastrojem tajemniczego uroku. Luke natychmiast polubił ten dom. Otoczenie też mu się podobało. Wzdłuż brzegu morza ciągnęła się w obie strony płowa wstęga plaży. Fale wyrzucały na brzeg różne fantastyczne dziwactwa, ogryzione kości gałęzi, drobne muszle i wodorosty. Wiatr pachniał słono i rześko. Woda była chłodna, a jej tafla przybierała tysiączne odcienie, od intensywnego błękitu przez granat i stalową szarość aż do perłowych, bladych srebrzystości.
Z tyłu za domem rosło sporo rozłożystych zdziczałych drzew owocowych, pozostałość zaniedbanego sadu. Luke podszedł do wielkiej, pokrzywionej jabłoni, która pewnie od dawna już nie rodziła owoców. Dotknąwszy dłonią chropawej kory, starał się wyobrazić sobie cierpki smak jabłek.
Może miałyby posmak soli?
Za drzewami rozciągały się łąki, rozległe, porośnięte wysoką trawą. Im bliżej morza, tym trawa stawała się ostrzejsza i bledsza, wyrastała rozwichrzonymi kępami. Im dalej było do brzegu, tym miększa się stawała, jej zieleń ciemniała, długie źdźbła zaczynały przeplatać się z wesołymi pyszczkami margerytek i fioletowymi czuprynami koniczyny.
Krajobraz był urzekający, ale zupełnie nierzeczywisty. Luke’owi przywodził na myśl sceny ze średniowiecznych arrasów, walki ze smokami i polowania na jednorożce. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ktoś utkał czy wyhaftował obraz, we wnętrzu którego znaleźli się oboje z Alicją. Głęboko, niewidoczny nawet kątem oka, czaił się za tym wszystkim niepokój, tajemnica zasnuwająca widnokrąg bladą mgiełką. Luke z łatwością potrafił uwierzyć, że za ścianą lasu na horyzoncie zaczyna się nicość. Mimo to nigdy nie czuł się tak mocno związany z jakimś miejscem, tak bardzo gdzieś przynależny. Wydawało mu się, że powrócił do domu z jakiejś długiej i nieprzyjemnej podróży.