– Czyje?! – Borkowski i Wiśniowiecki krzyknęli jednocześnie. Amerykańskie Chinooki służyły po obu stronach.
– Aj waj… Żebym to ja wiedział…
Bąk doskoczył do swojej przeciwlotniczej pięćdziesiątki.
– O Matko Boska… Jezus Maria Józef…
– Dwa Chinooki na godzinie jedenastej! – zaraportował Ronstein.
Lidyłło doskoczył do sprzężonych Gnome-Rhone.
– Ja cię…
– Wezwij Welthaltery!
Borkowski zajął miejsce za konsoletą dowódcy.
– Wsparcie lotnicze, wsparcie lotnicze! – krzyczał giermek Dembek do mikrofonu. – Gdzie są te pierdolone Welthaltery?
– Sześć Chinooków zrzuca zające na godzinie drugiej – zameldował Rappaport.
– Pruj, Bąk!!! – wrzasnął Borkowski.
Jednak równie dobrze pięćdziesiątka mogła ładnie śpiewać, gdy w grę wchodził cel odległy o trzy kilometry. Desant lądował dokładnie tam, gdzie przewidział to w swoich planach wrogi sztab.
– Gdzie Welthaltery?!
Gnome-Rhone zacięły się przy pierwszej serii. Lidyłło chwycił dwudziestokilowy młot i zaczął walić w zamki.
– Kurwaaaaaa!!! Przerwać załadunek amunicji! – krzyczał Wawrzynowicz. – Wóz amunicyjny w tyyyyyyyyył!
– Jezus, Maria Święta…
– Hełmy włóż! – rozkazał Borkowski.
Wawrzynowicz z załogą usiłowali wyciągnąć wóz amunicyjny z błota.
– Na ostatni namiar… ognia! – Borkowski kciukami wyłączał ograniczenia spustów dla całej załogi.
„Ping” – usłyszał Wiśniowiecki na swoim stanowisku obserwatora. Po dłuższej chwili niebotyczny słup dymu wyrósł na miejscu lądowania desantu. „Ping” – kolejny słup wyrósł tuż obok pierwszego.
– Jezus Maria, gdzie są Welthaltery? – Bąk najwyraźniej nie miał zaufania do radiotelegrafisty Dembka.
– Pierdol się!
– Pierdol się!!!
– Nie rzucać mięsem! – to był Borkowski. – Dawaj sześć sztuk wokół strefy lądowania!
– Nic nam nie zostanie!
– Wykonać!
Ping, ping, ping… ping… – powiedziało trzystumilimetrowe działo „Latryny”, a właściwie terminatory w ich hełmach. Wiśniowiecki włożył maskę przeciwgazową, bo tym czymś, co górnolotnie nazywało się „powietrzem”, we wnętrzu „Ognistookiej” nie dało się już oddychać.
Ping, ping…
– Jestem goły!!! – wrzasnął Rappaport do interkomu. Nie mieli już pocisków przeciwpiechotnych.
– Daj burzące – Borkowski w oparach dymu usiłował odnaleźć konsolę łączności. – Wawrzynowicz, kurwa… ładuj!!!
– A gówno! – rozległo się w słuchawkach. – Wygnali mnie na przedpole… pierdolone Seminole…
Z powodu terminatorów nie słyszeli niczego, co działo się na zewnątrz. Vietnamskie Seminole musiały jednak dobrze przygotować zrzut, skoro Wawrzynowicz bał się wystawić nosa z krzaków.
Ping, ping, ping…
„Latryna” ociężale ruszyła w tył, usiłując wydostać się spod rakiet Vietnamczyków. Ping, ping… Jeden ze śmigłowców został dosłownie rozpylony w powietrzu przez trzystumilimetrowy pocisk burzący. Prymitywny komputer „Latryny” sprawiał się zaskakująco dobrze.
– Ou yeeeesss… Tonkin boys! Isn’t it?
– Rappaport… przestań mówić po żydowsku!
– To był amerykański, panie oficerze!
– To mów po żydowsku… Żebym tylko coś rozumiał.
– Łłłłłłaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – zawył Dembek przy konsoli łączności. – Welthaltery!!!
– Jeszcze nigdy się tak nie cieszyłem na widok Niemców.
– Szwaby-matkojebcy… Welcome here! Yes, yes, yes!!!
Sześć niemieckich śmigłowców pojawiło się w idealnym szyku nad wzgórzem. Dwa z nich zostały od razu sprute przez vietnamskie Seminole. Trzeci dostał okrutnie, w komorę paliwową, ale jeszcze się trzymał. Pozostałe wystrzeliły rakiety.
– Niech Bóg wspomoże Luftwaffe!!! – krzyczał Dembek do mikrofonu. – Niech Bóg wspomoże Luftwaffe!!!
Seminole nawet nie zwolniły. Kolejny Welthalter wylądował w płomieniach na rżysku. To była maszyna szturmowo-transportowa, w związku z czym nie była ani dobrym transportowcem, jak Chinook, ani dobrym szturmowcem, jak Seminole… To był Welthalter. „Powstrzymywacz świata”, jak brzmiała szumna nazwa, czy też „Biusthalter”, jak zwali go polscy żołnierze – bo mniej więcej tylko do tego się nadawał.
– Zaraz ich sprują! – syknął Borkowski.
Ping – powiedziały terminatory w ich hełmach. Pudło!
Ping! Pudło!
Ping… Byli bez amunicji.
– Jezus, Jezus, Jezus…
– Kto wzywał pogotowie ratunkowe? – rozległo się nagle w słuchawkach. – Zatwardzenie? Czy atak ślepej kiszki?
Szwadron „Łosi F”, zwanych „Kosynierami”, spływał właśnie spod nielicznych chmur.
– Aj waj… Śliczności wy moje – szepnął Rappaport. – Ja wam nawet piwo postawię!
– Ty, kurwa… – słuchawki odezwały się ze zdwojoną mocą. – Jednym piwem się, Żydzie, nie wykpisz!
– Za króla, sejm i Rzeczpospolitą! – któryś z pilotów wypowiedział regulaminową formułkę, odpalając swoje działka i karabiny.
– Ty co? – roześmiał się Rappaport. – Naprawdę masz zatwardzenie?
Bombardujące Łosie przeszły nad doliną. Każdy, kto w „Latrynie” miał dostęp do peryskopów, nie mógł oderwać oczu od wizjerów.
– Pogotowie ratunkowe odmeldowuje się, życząc miłego dnia – rozległo się w słuchawkach. – Przypominamy, że każde wezwanie karetki bez wyraźnego powodu jest płatne ekstra!
– Nie ma sprawy – Borkowski odwrócił się od konsoli dowodzenia. – Składka na wódę dla lotników – zdjął hełm i nadstawił go w charakterze skarbonki. – No, zrzucać się, artillerymen – dowiódł, że i jemu język angielski nie jest obcy.
Wiśniowiecki otworzył właz i podciągnął się na rękach. Niemiecki pilot ze sprutego Welthalera biegł, kuśtykając, w ich kierunku.
– Heil Hitler – krzyknął, widząc polskiego oficera, i wyciągnął dłoń w faszystowskim pozdrowieniu.
– Vivat król – odkrzyknął Wiśniowiecki, podrzucając swój hełm, bo tamten wyraźnie oczekiwał jakiegoś idiotycznego gestu. – Zdrowy? Du… sehr gut?
– Jawohl!
– Okey… Wódka? Reńskie półsłodkie?
– Nicht verstehen…
– Sznaps?
– Jawohl!
Niemiec z trudem wdrapał się na pancerz „Latryny”. Wiśniowiecki dał mu manierkę Ronsteina. I własny pakiet opatrunkowy. Niemiec miał nieźle przypalone lewe ramię.
– Danke. Ich…
– To my „danke”.
Rappaport wychylił się ze swojego włazu.
– Panie oficerze… No, wie pan co?…
– Daj spokój z tymi żydowskimi uprzedzeniami… Chciał nam dupę uratować.
– Taaaa… jakby nie te wasze goje w Łosiach, to by my mieli dupę spaloną… A tego – Rappaport wskazał na Niemca w mundurze Luftwaffe – to bagnetem pan potraktuj, a nie koszerną wódą…
– Odwal się Icek, dobra? – Wiśniowiecki miał nadzieję, że Niemiec nie rozumie ani słowa po polsku.
– Halftrak na godzinie szóstej! – zameldował Dembek, wystawiając głowę z włazu ewakuacyjnego.
– Wypad… – jęknął Borkowski.
Cała załoga opuściła „Latrynę” szybciej niż na ćwiczeniach ewakuacji. Wiśniowiecki w pośpiechu dopiął mundur, zerknął, czy wszyscy są ustawieni w szeregu i nałożył hełm. Amerykański halftrak jednym kołem wpadł w koleinę, którą pozostawiła po sobie „Latryna”, zabuksował i zatrzymał się nagle, nie mogąc się wydostać na prostą. Usłyszeli skrzypnięcie drzwi z tyłu maszyny, czyjeś sarkania, że musi iść po błocie, a potem… Jasny szlag! Oczom żołnierzy ukazał się sam p.o. wojewody, z oficerską świtą.
Wiśniowiecki zasalutował sprężyście i zaczął krzyczeć jak mógł najgłośniej.
– Starszy koniuszy koronny książę Jeremi Szesnasty Wiśniowiecki, melduje załogę samobieżnej armaty „Latr…” „Ognistooka” z siedemnastej chorągwi królewskiej artylerii ciężkiej!!!
Pełniący obowiązki wojewody skinął głową, odpowiadając na salut. Ledwie spojrzał na resztę ekipy, pozostałych koniuszych, starszych i zwykłych giermków.
– Jest pan odwołany ze stanowiska – powiedział. – Przetransportujemy pana do Phenianu, a stamtąd poleci pan do Tokio. Do naszej ambasady.
– Tak jest!!!
P.o. wojewody nagle nadepnął na coś i spojrzał w dół. Czubkiem buta dotknął foliowego worka z obciętymi uszami, które zostawił Wawrzynowicz.