Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Szlag! – mruknął Matysik, facet, który zastrzelił dwie studentki w Pieczyskach. Hofman miał to przed oczyma, widział jak się strzela z bliska do dwóch młodych, zupełnie bezbronnych dziewczyn. „Prawie pięć lat”. Zastrzelił dwie studentki – jakaś rura wystawała mu z ust… Otrząsnął się z koszmarów dzieciństwa.

– Kurwa jebana w dupę mać – powiedział Tomecki. Też dobry egzemplarz – facet, który zastrzelił małego chłopczyka i jego matkę. Jemu również z ust sterczała rura. Ale ładne wspomnienia, co? Czy da się jakoś wymazać pamięć?

Hofman potrząsnął głową. On, policjant, rozmawia z takimi facetami? Powinien ich aresztować. Powinien ich aresztować! Ma strzec społeczeństwo przed takimi gnojami! Aresztować lub… zastrzelić. To przecież właśnie on jest powołany do ochrony tej pani, która właśnie wchodziła do sklepiku stacji benzynowej, szukając w torebce karty kredytowej. A on… musiał z nimi rozmawiać.

– Przecież „Pyskówka” nie może nic pamiętać z Efektu – powiedział Tomecki.

– Toteż nie pamięta. Coś wie. Coś czai. Ale skąd ten oficerek ma pojęcie o Raku?

– Kto to może wiedzieć?

– Dobra. Dogadajmy się.

Matysik ruszył do małego, oświetlonego latarniami ogródka przy stacji benzynowej. Zamówił dla siebie herbatę, Hofman wziął piwo. Tomecki nie brał niczego; z papierowej torebki wyjął kanapkę z jajkami, chrzanem i czosnkiem. Siedzieli w ciepły, letni wieczór, mierząc się wzrokiem.

– Załatwiliśmy tego drugiego – powiedział nagle Tomecki, popluwając okruszkami na stół.

– Kogo?

– No, tego gościa, który na ciebie napadł.

Hofman z wrażenia o mało nie upuścił oszronionej szklanki. Potrząsnął głową, dłuższą chwilę myślał intensywnie, szukając papierowej chusteczki. Był przeziębiony i ciekło mu z nosa.

– Właśnie powiedział pan policjantowi o popełnieniu morderstwa – zapalił papierosa. – Jest pan aresztowany! – położył rękę na trzymanym w torbie Glauberycie. – Jest pan aresztowany za zamordowanie ludzi w Pieczyskach. Będzie pan także oskarżony o wysadzenie budynku Akademii Rolniczej we Wrocławiu, Rotundy PKO w Warszawie, budynku mieszkalnego w Gdańsku i…

– Czekaj, czekaj – osadził go Matysik. – Nam nie jest tak łatwo cokolwiek zrobić. Tobie zresztą też już nie.

– Niby ja wysadzałem budynki? – dodał Tomecki. – Tonami semteksu?

– Klucz czternastka, świeczka lub niedopałek…

– Przestań. Jesteśmy wszyscy w tym samym gównie.

Hofman trwał z dłonią na rękojeści ukrytego w torbie pistoletu maszynowego. Niczego nie rozumiał.

– Bo widzisz – Matysik upił łyk herbaty. – Darek, strzelając do tego gościa, powiedział kierowcy, że to z twojego polecenia.

– Po co?

– Żeby wiedzieli, że należy się ciebie bać, a nie wysyłać dwóch durniów, nauczonych na poligonie byle czego.

Hofman ciągle trzymał dłoń na automacie. Drugą podniósł do ust szklankę z piwem.

– Dzięki za ostrzeżenie przeciwnika – mruknął.

– A o czym go ostrzegliśmy? – żachnął się Matysik. – To, że chcą cię zabić, było dla ciebie jasne już wcześniej, prawda?

– Chodzi tylko o to, żeby oni wiedzieli – wtrącił Tomecki.

– Co wiedzieli?

– Że masz kogoś takiego jak „Pyskówka” – sześćdziesięciosiedmioletni egzekutor uśmiechnął się lekko.

Nikt nie bawił się w remont postrzelanego samolotu, jednak nie dało się też spalić tej cholernej kupy aluminium. Nie mieli wystarczającej ilości materiałów wybuchowych, żeby wysadzić maszynę, więc Tomecki wysłał tłumacza do najbliższej wioski. Powiedział wyraźnie, że te cholerne białasy zostawią samolot na pasie trawy opodal. Co prawda nie będzie pilnowany, ale za próbę kradzieży jakiejkolwiek części każdy miejscowy zostanie potem rozstrzelany na miejscu. Przez najbliższe siedem dni pod żadnym pozorem NIE WOLNO nawet podchodzić do samolotu. Potem tłumacz wrócił biegiem na miejsce awaryjnego lądowania. Teraz Tomecki miał pewność, że miejscowi rozbiorą i rozgrabią nie pilnowaną maszynę do ostatniej śrubki w ciągu najbliższego tygodnia. To było dużo dobrego metalu i wiele przydatnych wieśniakom rzeczy, więc przynajmniej jeden problem z głowy.

– Rozbierać się! – krzyczał Matysik do komandosów. – Rozbierać się natychmiast!

Hełmy, pasy, mundury i wyposażenie lądowało wprost pod palmami. Nie mieli czasu, żeby zebrać do kupy i chociaż spalić mundury. Po tym, co się stało, nikt praktycznie nie panował nad sytuacją. Prawie w panice przebierali się w cywilne ciuchy. Broń udało się schować do specjalnych pojemników pod ramą cywilnego autobusu, ale to nie była żadna zorganizowana akcja. To była panika. To była rozpacz, rozedrganie i potworny strach. Matysik usiłował coś robić, ale jego rozkazy właściwie nie odnosiły wielkiego skutku. To, że kilkudziesięciu „turystów” w kolorowych strojach w końcu zapakowało się do wielkiego pojazdu można zawdzięczać głównie temu, że się potwornie bali.

Pomalowany w jaskrawe barwy autobus ruszył gruntową drogą, ocienioną dziesiątkami palm. Wiózł ze sobą tajemniczą skrzynię, kilkaset kilogramów broni i amunicji, oraz samych turystów – w tym trzech zabitych i dwóch rannych. Ot, czemu się dziwić? Zwykła wycieczka z Polski. A w Argentynie nie sprawdzali za dokładnie, jeśli płaciło się wszystkim po drodze.

– W Argentynie nie sprawdzali za dokładnie, jeśli płaciło się wszystkim po drodze – powiedział Matysik. Herbata wyraźnie mu nie smakowała. – Ale skoro wieźliśmy to, co wieźliśmy… – zawahał się. – O mało nie zesraliśmy się w gacie.

– Co wieźliście? – spytał Hofman.

– O kurwa – żachnął się Tomecki. – Myślisz, że nam, kurwa, powiedzieli? Czy co?

– Nie ma sensu przejmować się jego słownictwem – wtrącił Matysik. – On był sierżantem.

– Coś jednak, mam nadzieję, wiecie?

– Coś wiemy. Coś dziwnego.

– A konkretnie?

– Po pierwsze, Argentyna. Kraj, w którym po wojnie znalazło się najwięcej uchodźców z hitlerowskich Niemiec. Po drugie, silnie strzeżona posiadłość na totalnym odludziu. Dwa lotniska w pobliżu, ogromny mur wokół, wieżyczki strażnicze, stanowiska cekaemów, miotacze ognia. Po trzecie, oprócz tłumacza, który znał miejscowy język, mieliśmy trzech ludzi perfekt władających niemieckim.

– Wylądowaliśmy jak dupy wołowe – dodał Tomecki. – Tuż pod ich nosem. Ale daliśmy, kurwa, ciała. Kurwa, żołnierze wyładowywali się z samolotu, kupa klamotów i wyposażenia. Jeden za drugim. Kurwa… Trwało to i trwało. Po prostu wyłazi jeden ciul za drugim ciulem, dźwigając bagaże jak wielbłąd. No, ciulowisko normalnie, a nie akcja zbrojna.

– A miało być błyskawiczne uderzenie – Matysik odstawił niedopitą herbatę. – Ale na szczęście przewidziano inny plan – ataku psychologicznego. Powiedziałem wtedy: „Robimy wariant drugi, panowie”.

Żołnierze, obładowani jak wielbłądy, wlekli się jeden za drugim w stronę niedalekiej posiadłości. Nie wyglądali zbyt bojowo. Maszerowali niemrawo, nie mając nawet wolnych rąk, żeby obetrzeć pot z czoła. Z najwyższym trudem dotarli do stanowisk wyjściowych, oznaczonych przez wywiad. Na pewno zostali zauważeni z wieżyczek strażniczych, ale ich ślamazarność mogła nie wywołać panicznej reakcji. Dlatego też Matysik powiedział:

– Robimy wariant drugi, panowie.

Żołnierze zaczęli rozstawiać moździerze. W idealnych pozycjach, wcześniej wyliczonych przez zwiad i zaznaczonych fluorescencyjnymi prętami. W czasie ustawiania przyrządów celowniczych wedle wskazań z wydrukowanych wcześniej tabel, jeden z tłumaczy wziął megafon i zaczął mówić po niemiecku:

– Szanowni państwo, panie i panowie! Tu Wojsko Polskie. Niestety, zmuszeni jesteśmy zaatakować państwa posiadłość. Z góry przepraszamy za wszelkie niedogodności z tym związane. Jest nam również przykro z powodu strat, które prawdopodobnie nastąpią…

Tłum żołnierzy (czy ochroniarzy) z karabinami właśnie pojawił się na dziedzińcu. Ludzie wpadali na siebie, rozgardiasz rósł, a tłum gęstniał.

16
{"b":"100640","o":1}