Po dwudziestu stopniach, liczyłem dokładnie, moja ręka natrafiła na kratę w ścianie. Szarpnąłem. Spadła i sądząc po odgłosie, od dna dzieliło mnie jeszcze kilka metrów. Z nadzieją w sercu wcisnąłem się w otwór. Rzeczywiście, było tam spore pomieszczenie. Mogłem się tego domyślić po odgłosie. Stosując klasyczną w labiryntach regułę prawej ręki, zacząłem iść wzdłuż ściany. Stojący w ciemności przedmiot sprawił, iż o mało nie wywróciłem się jak długi. Masując odruchowo goleń obmacywałem przeszkodę. Był to metalowy sześcian. Ominąłem go i rychło wpadłem na następny; było ich tu więcej. Idąc znacznie ostrożniej doszedłem do przeciwległego krańca sali, gdzie ku swojej radości znalazłem drzwi. Były potężne, całkowicie wchodzące w mur. Macając dłońmi starałem się natrafić na zamek, bądź jakiś uchwyt. Zamiast tego odkryłem koła dociskowe. Dwa z nich przy dużym wysiłku udało mi się odkręcić. Do trzeciego, najwyżej umieszczonego nie sięgałem. Ledwo wyczuwałem go palcami. Przeświadczony, że po drugiej stronie czeka wolność, jak w transie przypomniałem sobie o sześcianach. Z rozcapierzonymi rękoma udałem się na poszukiwania. Każdą zdobycz obwieszczałem okrzykiem radości i z triumfem zanosiłem pod drzwi. Już po kilkunastu minutach ułożyłem całkiem sporą piramidę. Spróbowałem na nią wejść. Nie zawaliła się i brakowało dosłownie centymetra. Z radością znalazłem ostatni sześcian na samym.środku sali. Odetchnąłem z ulgą i położyłem zdobycz na szczycie, lecz już nie zdążyłem się nań wspiąć. Od konstrukcji zabiło raptem ostre, przenikliwe światło. Było okropnie sine. Zamknąłem oczy i nic nie czułem, ale świadomość tego co się dzieje omal nie przywiodła mnie do zawału. Byłem w punkcie zero. Otaczało mnie ciśnienie rzędu milionów atmosfer i temperatura wyższa niż na Słońcu. Nawet nie musiałem otwierać oczu, aby mieć pewność, że pomieszczenie, w którym przebywałem, kompleks budynków, wszystko to przestało istnieć.
Uchyliłem powieki. Najpierw widziałem samą jaskrawość, potem w przelatujących smugach rozpoznałem kłęby sproszkowanej ziemi i gazów. Wyglądało na to, że lecę w powietrzu, cały i zdrowy. Było to nieprawdopodobne. Potem, w świetle rozpalonego gazu dojrzałem ziemię. Jej grudy, kamienie, piasek, wszystko to falowało i podskakiwało. Przeleciałem jeszcze parę metrów i upadłem w owo grzęzawisko. Zrozumiałem, że jestem na zboczu potężnego leja i zaciskając zęby ruszyłem pod górę. Przykro mi się zrobiło, gdy pomyślałem o gorylu i brodaczu. Musieli wyparować, a ja stałem się ich mimowolnym katem. Ale kto by pomyślał, że z tych sześcianów można zbudować stos atomowy? Musiały to być pojemniki na substancje radioaktywne, przypadkiem bądź świadomie zostawione w podziemiach. Z ich pomocą zrobiłem piękny wybuch jądrowy. Jego skutki miałem wokół siebie. Zasapany wydostałem się z krateru. Nie mogłem objąć go wzrokiem, gdyż opary świeciły krwawo i pełno było kurzu. Cała okolica fosforyzowała jakby obsiadły ją miliony czerwonych świetlików. Biegłem tak długo, dopóki mi tchu nie zabrakło. Potem położyłem się na ziemi i postanowiłem poczekać na pomoc. Nie wątpiłem, że wybuch sprowadzi tutaj kogoś.
Obudziło mnie szarpanie. Przy moich nogach stała postać ubrana w niesamowicie biały skafander. Uniosłem oczy i ujrzałem za szybką hełmu najpiękniejszy widok w życiu. Zdziwienie absolutne, stupor. Wydawało się, że jeśli ruszę ręką czy, nogą, albo co gorsza odezwę się, to osobnik w skafandrze zawyje i ucieknie w te pędy. Dlatego czekałem co uczyni. Był już ranek i mogłem docenić dziurę, jaką uczyniła moja bomba atomowa.
Tak na oko miała sześćdziesiąt metrów średnicy i piętnaście głębokości. W niektórych miejscach wydawało mi się, że rozróżniam szczegóły konstrukcji. Osobnik w skafandrze ponownie objawił aktywność, żywiołowo wymachując kończynami. Zbliżające się kolejne dwie postaci w skafandrach wyjaśniały sprawę. Postacie niosły nosze, a jedna z nich miała umieszczony zewnętrzny głośnik i strasznie nim hałasowała.
– Proszę się nie ruszać i zachować spokój. Jesteśmy służbą medyczną!
Kiedy próbowałem wstać, ten w skafandrze z wyraźną obawą chwycił mnie w pół i nie puszczał. Poddałem się losowi. A trzeba dodać, że byłem całkowicie goły. Żar strawił doszczętnie ubranie.
– Proszę się nie ruszać! Jesteśmy służbą medyczną i wkrótce zostanie panu udzielona pomoc!
Kiedy kładziono mnie na noszach, robili to tak delikatnie jakby się bali, że urwie im się wszystko za co mnie chwycą, tak jak w sparciałej walizce.
– Proszę się nie ruszać! – ryczeli cały czas i w tym akompaniamencie nieśli mnie poza obszar skażenia.
– No więc jak! – ryknął pryszczaty cywil. – Przyzna pan się w końcu czy nie?
– Do czego mam się przyznać?
– Skąd się pan wziął na terenie poligonu i jakim cudem przeżył pan wybuch?
– Przecież mówiłem.
– Bzdury pan mówił! – zawył histerycznie.
– Nikt nie uwierzy w te pańskie brednie z talizmanem.
Cała rozmowa toczyła się w niewielkim pomieszczeniu, znajdującym się w piwnicach budynku, do którego przywiózł mnie wojskowy helikopter. Siedziałem na wpuszczonym w beton ciężkim, drewnianym krześle. Przez tułów, ręce i nogi biegły parciane pasy mocno trzymające na miejscu. Od krzesła do stołu, przy którym siedział pryszczaty, biegł pęk różnokolorowych kabli. W oczy świecił mi potężny reflektor.
– Badaliśmy pana – tłumaczył jak dziecku.
– Nie ma pan żadnych śladów choroby popromiennej. Podejrzewamy, że jest pan agentem obcego państwa. Jeśli ujawni pan, w jaki sposób uodporniono pana na promieniowanie, zostanie pan zwolniony.
Zrobiłem minę świadczącą, że mnie nudzi.
– Ty sukinsynu! – zaryczał potwór – Zaraz będziesz śpiewał.
Mrużąc oczy od światła dojrzałem, że coś majstruje przy przełącznikach na biurku. Drobne metalowe żabki, jakie poprzyczepiano mi do co cenniejszych części ciała poczęły lekko syczeć. Z ciekawością przyglądałem się, co będzie dalej. Hałas za biurkiem świadczył, iż pryszczaty zaczął się denerwować. Z chrapliwym oddechem przerzucał kolejne potencjometry. Z żabek zaczęło dymić. Ktoś podbiegł i chciał sprawdzić zaczepy, lecz nieostrożnie dotknął klamerki i z okrzykiem bólu pokuśtykał w kąt.
– Powiesz! – ryczało zza biurka. – Zobaczysz, że powiesz. Każdy mówił!
Trzasnął kolejny przełącznik i w tym momencie z klamerek wyskoczyły snopy fioletowych iskier. Równocześnie zgasła lampa.
– Światło, światło! – wrzeszczał pryszczaty.
Coś się przewalało w ciemnościach. Ktoś klął jak szewc, a z zewnątrz dobiegało głośne walenie w drzwi. Spokojnie opuściłem głowę i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Nie było jednak tak źle z oświetleniem, gdyż wkrótce lampa zabłysła ponownie, może tylko bardziej żółto. Jakaś życzliwa dusza skierowała jej wylot w bok. Z tyłu dobiegały odgłosy kłótni.
Słyszałem pryszczatego i z satysfakcją stwterdziłem, że jest coraz bardziej żałosny. Po chwili dwóch żołnierzy rozpięło moje pasy. Poprosili, abym żabki zdjął sam, gdyż nie chcą mnie urazić. Uczyniłem, to i ubrałem się w przyniesione ubranie. Poproszono, abym udał się na górę. Przechodząc piwnicą i korytarzem nie dostrzegłem już pryszczatego, gdzieś zniknął. Windą pojechaliśmy na wyższe piętro. Konwojujący mnie kapral spytał czy nie chcę się wykąpać. Po jego minie widać było, że jest gotów zaproponować mi nawet manicure. Odmówiłem. W pokoju, do którego mnie wprowadzono, z ulgą Spostrzegłem normalne meble. Już dość miałem piwnic, suteren i betonowych ścian.
– Jestem pułkownik Rolich – powiedział przystojny mężczyzna, który wyszedł mi na powitanie.
Skwapliwie skorzystałem z podsuniętego fotela. Butelka koniaku również prezentowała się zachęcająco.
– Musi pan wybaczyć moim podwładnym dotychczasową nieufność – powiedział i zerknął na mnie.
Uśmiechnąłem się z wyrozumieniem, podnosząc do ust kieliszek. Zawartość jego miała, obiecujący smak.
– Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, że osobnik odpowiadający pańskiemu rysopisowi brał udział w pewnych zajściach w Sorendo, a także sprawdziliśmy, że faktycznie obrabowano wystawę w tym mieście.