Литмир - Электронная Библиотека

Minąłem hall, gdzie w asyście próśb spikerki o zachowanie spokoju, rozgrywała się scena ogólnej histerii. Najgorsza była wycieczka emerytów, która piszcząc domagała się wyprowadzenia na taras widokowy, gdyż chciała pooglądać strzelaninę. Ominąłem ich i wyszedłem na parking przed gmachem. Pierwszą napotkaną taksówką pojechałem do hotelu, gdzie nikt nawet nie pytał o moje personalia. Kazałem zbudzić się po południu.

Wystawa jubilerska mieściła się w odremontowanym klasycystycznym pałacyku. Trzy sale na piętrze wypełnione były szklanymi szafami i gablotami, w których efektownie ułożone leżały ozdoby. Prawie wszystkie wykonane były z czerwonych kamieni. Widziałem więc korundy, spinele, piękne naszyjniki z granatów i wisiorki zdobione turmalinami, czy karneolami. Wszystko to grało, mieniło się i wabiło tysiącami odcieni. Z racji popołudniowej pory na wystawę przyszedł nieomal tłum ludzi, a mimo tego było cicho, żadnych rozmów, może czasami krótkie uwagi. Piękno urzekało. Na ścianach wisiały plansze ilustrujące historię szlachetnych minerałów. Wiedziałem, że wiara w talizmany, z czerwonych kamieni przyszła ze wschodu. Już Marco Polo pisał o nich. W czasach wypraw krzyżowych rycerze wierzyli, że moc kamieni chroni od trucizn i ran. Lata płynęły, popyt na biżuterię stawał się coraz większy. Najsłynniejsze rubiny wydobywano w tym czasie w Birmie, chociażby w kopalniach okręgu Mogok, Trzeba wiedzieć, że rubiny czystej wody osiągają ceny diamentów, a ich szlif jest bardzo drogi i pracochłonny.

Rozmyślając o tym przekroczyłem próg ostatniej sali i o mało nie uklęknąłem. W stojącej na centralnym miejscu szafie rozpoznałem jeden z najcenniejszych kamieni. Był to rubin gwiaździsty. Jego budowa sprawia, że patrzący ma wrażenie obecności w kamieniu sześcioramiennej, błyszczącej gwiazdy. Na świecie jest tylko kilka egzemplarzy tej odmiany. Miałem w domu reprodukcję tak zwanej „Północnej Gwiazdy", pięknego fioletowoczerwonego rubinu o wadze stu szesnastu karatów. Ten zaś był mi nieznany.

Z nosem przy szybie odczytałem nazwę „Gwiazda Arktyki". Potem schyliłem się, aby zobaczyć owo niesamowite drżenie światła we wnętrzu kryształu. Trochę irytował mnie szept dwóch młodych turystek. Przeszkadzały się skoncentrować. Przeszedłem na drugą stronę gabloty, ale nawet tutaj dochodził cichy, drażniący szelest głosów. Już miałem zwrócić uwagę, kiedy jedna z nich spojrzała na zegarek. Kiwnęły głowami i wyjęły spod płaszcza pistolety maszynowe. Dwa ruchy i już założyły magazynki. Przyznam, że w tej chwili miałem mniej werwy niż na lotnisku, może było to zmęczenie, a może chwilowy brak wiary. Faktem jest, że na dźwięk pierwszych, turkoczących pocisków gruchnąłem przepisowo na ziemię. Obok kwiczało i kotłowało się kilkunastu zwiedzających. Wyżej, na stojąco, napastnicy strzelali zajadle. Spoglądając dyskretnie w górę stwierdziłem, że siły są mniej więcej równe. Schowałem głowę w ramiona, gdyż z okien sypało się szkło. Gabloty pękały pod wybuchami miniaturowych pocisków, jakie zakładała znana mi parka dziewcząt. Po każdej ekspolozji zgarniały zawartość do długich worków, podobnych do tych, jakie mają listonosze. Ktoś szarpnął mnie za nogę. Był to astmatycznie wyglądający staruszek, który nie wiadomo po jakiego diabła ściągał mi buty.

– Niech pan puści – syknąłem.

– Nic, nie wiem – pisnął. – Nic nie wiem.

Mimo to nie puszczał. Właśnie zacząłem się odczołgiwać od niego, kiedy huknęła najbliższa szafa i poczułem silne uderzenie w policzek. Przyłożyłem rękę i nie wierząc własnym oczom dojrzałem rubinową „Gwiazdę Arktyki". Nie namyślając się wiele włożyłem go do ust.

– Wycofujemy się! – komenderował któryś z bandziorów.

Rozpłaszczyłem się na podłodze czując jak przy braku śliny kamyczek utkwił mi przysłowiową kością w gardle. Chrupot szkła świadczył, iż wygarniane są ostatnie precjoza. Z braku powietrza robiłem się cały czerwony.

Raptem trzasnął mnie ktoś po karku i poderwał gwałtownie w górę. Kamień wślizgnął się do żołądka. Już chciałem podziękować, kiedy zobaczyłem gębę wybawcy. Był podobny do goryla, a wymiary naprawdę miał nie gorsze. Zarzucił mnie na plecy jak worek cementu i pobiegł w kierunku wyjścia. W skaczącym obrazie dostrzegłem przerażone miny leżących ludzi, ktoś strzelał za nami, lecz chybił, a potem były schody na parter, podjazd przed pałacykiem i wrzucony zostałem do wnętrza furgonetki. Silnik zawarczał i jak rakieta wystartowaliśmy do przodu. Łapiąc krawędź ławeczki starałem się dociec, w co tym razem się zaplątałem.

Nieśmiertelność jest rzeczą bardzo przyjemną, niestety nie dodaje sił fizycznych. W czasie jazdy starałem się wyważyć drzwi furgonetki, ale równie dobrze mógłbym się starać wyjść przez ścianę. Następne kilka godzin mogłem poświęcić zakładom, który przedmiot w wozie uderzy mnie przy kolejnym podskoku: łopata, wiadro, czy zapasowa opona. Jechaliśmy po niesamowicie morderczych wertepach.

Kiedy osiągnąłem stan, w którym człowiekowi jest już wszystko jedno, samochód stanął. Goryl wszedł do mnie i bez słowa skrępował kajdankami. Nie protestowałem, gdy prowadził mnie na zewnątrz. Było ciemno, ponura okolica, wzgórza porośnięte nędzną trawą. Samochód stał przy wjeździe do bunkra, albo innej fortyfikacji. Rudera wyglądała na dawno nie odwiedzaną przez ludzi, a mimo to gorylowi udało się zapalić światło. Ujrzałem, że poza nim jest tu jeszcze jedna osoba. Średniego wzrostu przystojny mężczyzna z czarną brodą. Jedyne co miałem mu do zarzucenia, to wyraz oczu. Tak patrzą ludzie, którym walka o byt przegnała wszelką litość z serca. Po metalowych schodach zeszliśmy do podziemi. Na końcu ponurego jak sama śmierć korytarza, tkwiły duże drzwi, podobne do wierzei skarbców bankowych. Za nimi loch prezentował się równie ponuro. W mętnym świetle nie osłoniętej żarówki dojrzałem ślepe oczka wskaźników. Domyślałem się, iż był tu kiedyś jakiś punkt kontrolny, lecz kurz i zdjęte osłonki pozbawiały złudzeń co do przydatności urządzeń. Posadzono mnie na taborecie. Brodaty kazał gorylowi stanąć przy wejściu i wycelował palcem w mój tors.

– Widzieliśmy, że połknąłeś rubin – zaczął. – Oddelegowano nas, abyśmy go odzyskali. Nie chcemy rżnąć ci brzucha i lepiej będzie, jeśli zwrócisz go normalną drogą. Zrozumiano?

Nie chciało mi się zaprzeczać, po prostu nie chciało. Skinąłem głową.

– Macie jakieś Środki przeczyszczające? Brodaty uśmiechnął się paskudnie i z przyniesionej torby podróżnej wyjął butelkę.Byta to oliwa jadalna. Przyznam, że zbladłem.

– Mam to wypić?

– Musisz to wypić - poprawił mnie.

Ciekaw, czy nieśmiertelność uchroni mnie od rozwolnienia, przyłożyłem szyjkę do ust. Żółta ciecz chlupała w gardle. Gdy skończyłem, brodacz miał minę pełną obrzydzenia i z ciekawością obwąchał butelkę.

– Ale ty masz gust!? – mruknął i przełknął ślinę.

Podał mi miskę i rozpiął kajdanki.

– Nocnika nie mamy – powiedział. – Dajemy ci czas do jutra do południa.

Wyjął jeszcze dwie puszki piwa i położył koło miski.

– Żebyś nie umarł z pragnienia.

Wychodząc pogroził palcem.

– Nie szperaj tutaj, bo sobie krzywdę zrobisz. Nie wiem, czy wiesz, że jesteśmy na terenie poligonu nuklearnego. Tu niejedno świństwo może być schowane.

Śmiejąc się do rozpuku, zamknęli drzwi. Dobrze, że chociaż światła nie zgasili. Pomacałem brzuch. Na razie nic się nie działo.

Pomieszczenie, w którym przebywałem, miało nie więcej niż cztery metry na sześć. Ściany zagracone starymi atrapami pulpitów pokrywała odpadająca tapeta. Chcąc im się lepiej przyjrzeć ruszyłem na obchód. Ciekawe, myślałem czy moja nieśmiertelność chroni przed promieniowaniem. Ma ono przecież to do siebie, że jest niewidzialne i zabija bezszelestnie. Paskudna sprawa. Żebym miał chociaż licznik Geigera.

Nagle kucnąłem, gdyż moją uwagę wzbudziła odstająca od ściany kratka. Chwyciłem ją i szarpnąłem. Ruszała się i po paru mocniejszych pociągnięciach zostawiła za sobą ciemny otwór. Nie mając nic do stracenia, odetchnąłem głębiej i macając dłonią wsunąłem się do środka. Było tu niesamowicie wąsko i za każdym ruchem dotykałem brudnych i lepkich ścian. Tak właściwie była to długa rura, stanowiąca z pewnością część układu klimatyzacyjnego. Miałem nadzieję, że dojdę nią do innego pomieszczenia, skąd już łatwiej będzie mi się wydostać na powierzchnię. Na kolanach parłem do przodu nie zrażony absolutnymi ciemnościami. Po paru chwilach dłoń poinformowała, że zaczyna się spadek. Zapierając się o ściany, wyhamowywałem tempo zsuwania. Jeszcze parę metrów i miałem teraz przed sobą rozwidlenie, część rury skręcała w lewo. Już trochę zdenerwowany wybrałem starą trasę. Zaczynałem się pocić. Ciemność, przedłużająca się wędrówka i świadomość, że mogę wdepnąć w jakieś radioaktywne paskudztwo, odbierała mi spokój. Znów niespodzianka. Rura zmieniła się w pionowy szyb z klamrami. Nie chciałem się wycofywać.

42
{"b":"100639","o":1}