Литмир - Электронная Библиотека

– Dlaczego zdjął hełm? Dlaczego?! Wydawało mu się, że zaczyna rozumieć.

– Chciał popełnić samobójstwo. Karta, którą napisał…

Lecz zaraz się zreflektował.

– Kto! On miałby to zrobić?!

Zaśmiał się chrapliwie. Klęcząc obok kolumny opierał się o kamień całym ciężarem i walił kułakiem w ziemię. Sprowokowany jakąś myślą uniósł oczy, chcąc spojrzeć na zwłoki. Gdy to uczynił, poczuł jak włos jeży mu się na głowie. Na piasku obok porzuconego hehnu, gdzie niczego przedtem nie było, tkwił odciśnięty ślad stopy. Ale najgorsze było to, że drugi identyczny odcisnął się na jego oczach. Potem jeszcze jeden i następny. Ktoś, bądź coś niewidzialnego stąpało w jego stronę. Trzymając się kolumny, Jan uniósł się na nogach. Slady były coraz bliżej, mimo iż z uporem starał się dostrzec nad nimi czyjąkolwiek sylwetkę. Gdy podeszły na dwa metry, nie wytrzymał i bełkocząc rzucił się do ucieczki. W panice zawadził o kant kolumny, runął w piach, ale wstał i nieledwie na czworakach pognał przed siebie. O mało nie oszalał, kiedy po kilkudziesięciu metrach stwierdził, że ślady biegną trop w trop za nim. Dusił się w biegu, zapominając zwiększyć dopływ tlenu. To coś za nim było coraz bliżej.

Wręcz po omacku wskoczył do grawilotu, zatrzasnął klapę i przywarł do niej plecami, chcąc się bronić za wszelką cenę. Oszalałe serce dopominało się o swoje prawa. Na monitorze ukazującym bezpośrednie otoczenie pojazdu ujrzał, że ślady zatrzymały się przy włazie. Były zaraz za nim! Dzieliła go od nich tylko warstwa metalu. Na myśl o tym rzucił się do pulpitu i wystrzelił w górę startem alarmowym. Tym razem przeciążenie cisnęło nim w fotel i najwyższym wysiłkiem, pokonując ciężar ciała, włączył autopilota.

Był dziesięć kilometrów od satelity i to było dla niego najważniejsze. Uciekał, cały czas uciekał.

Wywoływać „Noc" zaczął dopiero po kilku minutach. Zawsze trudniej jest wciskać klawisze w rękawiczkach, ale bał się je zdjąć, aby nie rozhermetyzować skafandra. Pocił się i nawet nawiew z hauby nie mógł ochłodzić czoła

– Tom, słyszysz mnie?! – krzyczał, wciskając na oślep łącze.

– Tom, Tom odbiór!

Czuł, że coś mu pęknie w środku, jeśli nie usłyszy odpowiedzi. Ale usłyszał.

– Jan, słyszę cię. Co się stało?

Jan wykrzyczał do mikrofonu swoją historię.

– Ja się boję, rozumiesz?! Boję się. Jeśli to są istoty rozumne, to przewyższają nas o niebo i nienawidzą nas, rozumiesz?… – wołał.

Tom starał się przerwać lawinę słów, ale dopiero po dobrej chwili mu się to udało.

– Uspokój się do jasnej cholery! Weź się w garść.

Twarde słowa przywracały rzeczywistość. Ściskając udami dłonie powoli się uspokajał, a w każdym razie odzyskiwał zdolność myślenia. Kanciasta bryła „Nocy" zapełniła ekran. Za minutę będzie mógł cumować. Już widział oświetlony otwór, skąd wyleciał godzinę temu.

– Janku? Czy już doszedłeś do siebie? – usłyszał głos Toma.

Opanował skurcz szczęki.

– Tak… sądzę, że tak.

– To dobrze! Chcę ci zadać jedno pytanie. Głos Toma był spokojny, za spokojny.

– Słuchaj, czy jesteś pewien, że to, co cię ścigało, a nie wątpię, że tak było czy to, nie dostało się do grawilotu?

Jan poczuł jak krew uderza do głowy nową falą ukropu. Pochylając się do przodu złapał się na tym, że nie ma odwagi popatrzeć za siebie.

Dopiero spojrzenie w zgaszony ekran monitora, gdzie odbijały się znajome kształty, dodało mu otuchy. Kabina grawilotu była tak mała, że z łatwością mógł całą objąć wzrokiem. Wszystko było jak zwykle.

– Janku? Co z tobą? – ponaglił Tom.

– W porządku, wszystko w porządku – mówił, omiatając wzrokiem ściany. – Wszystko w porządku – powtórzył bezwiednie.

Tom znów go wywołał.

– Wchodź do śluzy. Wysłałem Rogera, aby ci pomógł dojść do siebie.

– Dobrze, dziękuję – odparł. – Wchodzę do śluzy.

Wleciał w otwór. Kalkulator był bezbłędny, gdyż cumy zaskoczyły za pierwszym razem. Przełączył automatykę na bieg jałowy i przeszedł do drzwi ostrożnie stawiając stopy, aby przypadkiem czegoś nie potrącić. Stanął przed srebrną taflą rozsuwanego wyjścia Po dotknięciu klawisza umknęło na boki To, co zobaczył sprawiło, że całym ciałem przywarł do framugi. Po drugiej stronie przedsionka, nie większego niż kabina grawilotu, stał wciśnięty w kąt Roger. W jego wytrzeszczonych oczach majaczył strach, jakiego Jan nigdy nie widział. Nie zważając na kapiącą z ust ślinę, bezskutecznie wciskał klawisz uruchamiający zamknięte drzwi od korytarza. Nie otwierały się, chociaż powinny. Między nim a Janem tkwiła zwiewna i bezkształtna plama świetlna, przyprawiająca ich obydwu o szaleńcze przerażenie. Wiało od niej czymś chłodnym i obcym. Gdy stała, wydawało się, że dotyka głową sufitu. Głową, gdyż swym kształtem najbardziej przypominała ludzką sylwetkę. Jan uniósł wzrok i odniósł wrażenie, że z góry spogląda na niego para oczu. Wydawało mu się, że widzi je zupełnie dokładnie, ale już po chwili nic nie dostrzegał. Jedynie ręce i nogi miał zdrętwiałe nie mogąc uczynić ani kroku.

Nagle kształt skurczył się i dosłownie runął na Rogera. Ten zaskowyczał, zasłaniając się rękami. Zaraz potem Jan usłyszał nieludzki wrzask do szpiku kości świdrujący ciało. Wydał go Roger, z którego buchnęły żółte płomienie. Jego ciało paliło się tak jakby było przesączone czystym spirytusem. Czarne kłęby dymu uniosły się pod sufit. Sylwetka Rogera złamała się i upadła w kąt, już po chwili przestając przypominać człowieka. Zaskwierczało i płomień zniknął. Z czarnego tłumoka unosił się mdlący swąd i na tle okopconej ściany ponownie zawisł świetlisty kształt. Jan poczuł, że odzyskał władzę w rękach. Chwycił wiszący na ścianie miotacz i wyginając zaczepy, zerwał go ze ściany. Nie celując rąbnął cały ładunek w zjawę. Miotacze tego typu służą do awaryjnego przebijania drzwi i nic dziwnego, że od wystrzału zatrząsł się przedsionek, a w ścianie pojawiła duża wyrwa z zastygającymi bąblami metalu. Widmo nawet nie zmieniło położenia. Potem poczęło się zmniejszać do wymiarów małej kulki, która zniknęła w uszkodzonej ścianie. Miotacz Jana stuknął o podłogę, a on sam zataczając się podszedł do dziury i delikatnie wysunął głowę na korytarz. Zjawy nie było.

Przez jasno oświetloną przestrzeń biegł w jego stronę Tom. Zanim dotarł do Jana ten zdążył prześlizgnąć się na korytarz. Tam, sunąc rękoma po ścianie przylgnął do framugi. Tom tylko zajrzał do przedsionka, a potem z pobladłą twarzą oparł się o ścianę i zwymiotował, krztusząc się śliną i powietrzem. Potem włócząc nogami poszedł w stronę sterówki. Jan odpiął hełm i podążył za nim. Wydawało mu się, że na ścianie zostawił ściekającą plamę krwi. Szarpnął głową, lecz biały plastyk był czysty. Przeszorował skronie grubymi rękawicami, aż do bólu.

Dopiero po kilku następnych krokach zrozumiał, że Tom idzie do zbrojowni. Swoją nazwę zawdzięczało pomieszczenie ręcznym miotaczom, mikroanihilatorom i innym urządzeniom przechowywanym dla prac geologicznych, bądź metalurgicznych. Było wiadomo, mimo iż oficjalnie o tym nie mówiono, że mogą one pełnić rolę uzbrojenia w wypadku czyjegoś ataku.

Tom rozsunął drzwi i zdjął ze ściany dwa anihilatory. Jan chwycił podaną mu kolbę i zamocował w uchwycie na torsie. Zerwał bezpiecznik mocy, przesuwając suwak na maksimum. Wyszli. Tom niósł dużą, plastykową płachtę. Szeleściła, drażniąc ich uszy. Wentylacja, która usunęła odór, pozwoliła na wejście do przedsionka. Dopiero tam spostrzegli, że nie wzięli żadnej szufli, bądź zgarniarki, a Jan za nic nie wziąłby tych strzępów do rąk. W końcu napinając płachtę podsunęli ją pod zwłoki. Tom wyszedł pierwszy, dźwigając zadziwiająco lekkie resztki Rogera. Szli do komory ciśnień. Było to pomieszczenie mające kształt sześcianu o dwumetrowych ścianach, obitych spawanymi elektrycznie płytami. Wejście zamykały pancerne drzwi z dużym kołem blokującym. Wślizgnęli się tam i złożyli tłumok w kącie. Jan odwrócił się i wyszedł pierwszy. Momentalnie z głuchym łoskotem zatrzasnęło się za nim wejście. Zdrętwiał.

35
{"b":"100639","o":1}