Nie minęła godzina, jak w niebo wzbiły się ognie i dymy, a świeże majowe powietrze zrobiło się duszne od smrodu spalenizny.
Ta vojna pgśt, ta mg neteśf, taśila by me md nejmilejsl… W repertuarze marszowych pieśni armii Prokopa zauważalnie zaczęły przeważać kawałki coraz to smętniejsze. Znużenie wojną dawało o sobie znać coraz wyraźniej. Zostawiwszy za plecami Wrocław, maszerowali na południe, mając po prawej Ślężę, wyrastającą nagle i groźnie z płaskiego krajobrazu. Czubek góry, lubo wcale nie niebotyczny, jak zwykle tonął w rozciągniętych chmurach – wyglądało to tak, jakby płynące niebem obłoki zahaczały o szczyt i zostawały na nim, uczepione i zakotwiczone. Maszerowali na Strzelin i Ziębice, dość szybko, nawet niewiele grabiąc. Po prawdzie, nie zostało już wiele do zagrabienia. Osadzony i pozostawiony na ślężańskiej placówce Jan Kolda z Żampachu nie siedział bezczynnie w zamczysku, wyjeżdżał często, plądrując wszystko, co nadawało się do splądrowania, i paląc wszystko, czego imał się ogień. Wiszący tu i ówdzie na przydrożnym drzewie ksiądz lub mnich też raczej był do zapisania na konto Koldy, choć nie można było wykluczyć i oddolnych inicjatyw miejscowej społeczności wiejskiej, często korzystającej z okazji, by za dawne urazy i krzywdy rozliczyć się z plebanem lub klasztorem. Reynevan drżał o Biały Kościół, pokładał nadzieję w ugodzie, zawartej z patrycjatem Strzelina i księciem Oławy. I w kryjących klasztor gęstych lasach. Widok Ziębic, przywołujący wspomnienie Adeli i księcia Jana, podziałał nań jak płachta na byka. Próbował rozmowy z Prokopem, mając nadzieję przekonać go do złamania układu z Janem i ataku na miasto. Prokop nie chciał słuchać. Jedyne, co osiągnął, to pozwolenie dołączenia do konnicy Dobka Puchały, nękającej okolicę podjazdami. Prokop nie oponował. Nie potrzebował już Reynevana. A Reynevan wyżywał się w złości, paląc wespół z Polakami podziębickie sioła i folwarki. Piątego maja, nazajutrz po świętym Florianie, do husyckiego obozu zjechało dziwne poselstwo. Kilku bogato odzianych mieszczan, kilku duchownych wyższej rangi, kilku rycerzy, w tym, wnosząc z herbów, Zedlitz, Reichenbach i Bolz, do tego jakiś polski Toporczyk. Całe to towarzystwo przez kilka nocnych godzin sekretnie rokowało z Prokopem, Jarosławem z Bukoviny i Kralovcem w jedynym ocalałym budynku cysterskiego folwarku. Gdy świtem Prokop wydawał rozkaz wymarszu, wszystko się wyjaśniło. Zawarto kolejne ugody. Po Janie z Ziębic, Bernardzie niemodlińskim i Ludwiku oławskim dobra swe postanowili ratować układami Helena raciborska, Przemko opawski, Kazko oświęcimski i Bolko cieszyński. Rokowania ze śląskimi książętami podsyciły wśród wojska plotkę, że to koniec rejzy, że przyszedł czas powrotu. Chodziły słuchy, że nakazany przez Prokopa marsz ku Nysie będzie kontynuowany na Opawę, stamtąd zaś wojsko jak strzelił ruszy na Morawę, na Odry. – Może być – potwierdził plotkę zagadnięty Dobko Puchała – że na Zielone Świątki będziemy już doma. – W takim razie – dodał, mrugnąwszy do Reynevana warto by coś tu jeszcze sfajczyć, nie? Ach, mój smętku, ma żałości! Nie mogę się dowiedzieci, Gdzie mam pirwy nocleg rn.ie.ci, Gdy dusza z ciała wyleci… Niebo zasnuło się czarnymi chmurami, wiał zimny wiatr, momentami mżył deszcz, ostry jak igiełki. Pogoda miała wyraźny wpływ na podśpiewywano przez Polaków pieśni. Fałszywy mi świat powiedał, Bych ja długo żyw byci miał, Wczora mi tego nie powiedał, Bych ja długo żyw byci miał… Celem Puchały była wieś Berzdorf, grangia klasztoru
henrykowskiego – sam klasztor chroniła ugoda ziębicka. Chcąc za jednym zamachem puścić z dymem książęcy folwark w Ostrężnej i cudem jakimś ocalały kościółek w Wigandsdorfie, a nie zostać za daleko z tyłu za szparko idącym na Nysę wojskiem, Dobko podzielił oddział na trzy grupy bojowe. Reynevan i Samson zostali przy dowódcy. Szarlej w przedsięwzięciu udziału nie wziął, cierpiał na rozwolnienie, tak okrutne, że nie mogły mu podołać nawet magiczne lekarstwa. Jechali na przełaj, przez rozdoły, dnem których płynęły strumienie, dopływy Oławy, toczące ciemną od torfu wodę przez kamienne przelewy i zawały ze starych pni. Nad jednym z takich strumieni Reynevan zobaczył Praczkę. Nie dostrzegł jej nikt oprócz niego i Samsona. Ona zaś, choć oddział forsował strumień w odległości dwudziestu zaledwie kroków, w ogóle nie podniosła głowy. Była bardzo szczupła, szczupłość figury uwydatniała dodatkowo obcisła suknia. Twarzy Reynevan nie widział – skryta była zupełnie przez długie, proste, ciemne włosy, opadające aż do wody, nad którą klęczała, pieszczone wolnym nurtem. W woskowobiałych, zanurzonych aż po łokcie rękach dzierżyła koszulę lub giezło, trąc je i wygniatając rytmicznymi, upiornie powolnymi ruchami. Z giezła, niby dym, wybuchały tętniące obłoczki krwi. Krew snuła się wodą, barwiła ją na ciemnoczerwono, różowa piana omywała kolana koni. Powiał wicher, gwałtowny, zły wicher, zatargał zielonymi już gałęziami, zdarł ze zbocza jaru kurzawę zeschłych zeszłorocznych chwastów. Reynevan i Samson zmrużyli oczy. Gdy je otworzyli, widziadło znikło. Ale wodą wciąż płynęła krew.
Milczeli czas jakiś.
– Jedziemy? – Samson odchrząknął wreszcie. – Czy zawracamy? Reynevan nie odpowiedział, szturchnął konia ostrogą, pospieszając za Puchałą i Polakami, znikającymi już wśród zieleniejących olch.
Przy następnym wąwozie wpadli w zasadzkę.
Z przeciwległego zbocza, z chruśniaka, gruchnęły strzały, dźwięknęły cięciwy, na Polaków spadł deszcz kul i bełtów. Wrzasnęli ludzie, zakwiczały konie, kilka stanęło dęba, waląc się w dół, na dno jaru. Między nimi był koń Samsona. – Kryj się! – ryknął Puchała. – Z koni i kryj się! Chruśniak znowu zaśpiewał dźwiękiem cięciw, znowu zasyczały bełty. Reynevan poczuł uderzenie w bark, tak silne, że runął na ziemię, pechowo, na usłaną mokrym liściem pochyłość. Liście były śliskie jak mydło, zjechał po nich na dno, dopiero tam, usiłując wstać, zobaczył sterczące spod obojczyka lotki bełtu. Chryste, byle nie tętnica, zdążył pomyśleć, nim objął go bezwład. Widział, jak Samson wydziera się spod zabitego konia, jak podnosi się, wstaje. I jak pada, z głową całą we krwi, zanim jeszcze przebrzmi ogłuszający huk wypalonej z chruśniaka rusznicy. Reynevan wrzasnął, wrzask zgłuszyła kolejna salwa z piszczał. Rozdół całkowicie zasnuł dym. Świszczały bełty. Wyli ranni. Choć ręce i nogi miał jak ze słomy, a każde poruszenie wywoływało konwulsje bólu, Reynevan dopełzł do Samsona. Wokół głowy olbrzyma zdążyła już rozlać się wielka kałuża krwi, Reynevan widział jednak, że kula otarła się tylko o skroń. Czaszka, pomyślał, czaszka może być jednak uszkodzona. Do czarta, z pewnością jest uszkodzona. Jego oczy… Oczy Samsona, zaszłe mgłą, zapląsały nagle w oczodołach. Reynevan z przerażeniem zobaczył, jak głowa wielkoluda zatrzęsła się, usta wykrzywiły, pociekła z nich ślina. Z gardła, zdawało się, zaraz zacznie rwać się krzyk. – Ciemno… – zabełkotał niewyraźnie, nie swoim głosem. – Ciemno… Mroczno… Jezusie… Gdziem ja jest? Noc tu… Chcem do dom… Do dom! Gdziem ja… Reynevan, struchlały, przycisnął mu do krwawiącej skroni dłoń, wyszeptał – a raczej wyskrzeczał – wyuczoną
formułę czaru Alkmeny. Czuł, jak ogarnia go zimno, płynące od barku, od utkwionego pod obojczykiem bełtu. Samson szarpnął się, machnął ręką, jakby coś odpędzał. Nagle spojrzał przytomniej. Rozumniej. – Reynevan… – wydyszał. – Coś się… Coś dzieje się ze mną… Póki mogę… Powiem ci… Muszę ci powiedzieć… – Leż spokojnie… – Reynevan gryzł z bólu wargi. Leż… Oczy Samsona w jednej sekundzie zasnuły mgła i trwoga. Olbrzym zakwilił, załkał, zwinął się w pozycję płodu. Zamiana się staje, przez wirującą głowę Reynevana wichrem przelatywały wspomnienia i skojarzenia. Od nas ktoś odchodzi, do nas ktoś przychodzi. Klasztorny matołek powraca z ciemności, w którą powędrował, powraca do swej doczesnej powłoki. Zwykłe kroczyć w ciemności negotium w ciemność odchodzi. Wraca do siebie. Wędrowiec, Yiator, wraca do siebie. Tego, co nie udało się czarodziejom, na moich oczach dokonuje Śmierć. Ból wyprężył go znowu, spazm ścisnął płuca i krtań, całkiem odebrał władzę w nogach. Rozdygotaną ręką zmacał plecy. Tak, jak oczekiwał, z łopatki sterczał mu grot. I bardzo się stamtąd lało. – Hej, wy, skurwysyny! – wrzasnął ktoś z chruśniaka za jarem. – Kacerze! Psiewiary bezbożne! – Samiście skurwysyny! – odwrzasnął z drugiej strony jaru Dobko Puchała. – Papieżeńce chędożone! – Chcecie się bić? To chodźcie, kurwa wasza mać, na naszą stronę! – Chodźcie wy, kurwa wasza mać, na naszą!