– Jedź z Bogiem.
Wyruszyli do południa, w pięć koni: Reynevan, Szarlej, Samson, Bisclavret i Rzehors. Samson wiózł przytroczony do łęku siodła flamandzki gudendag, Szarlej uzbroił się w niebezpiecznie wyglądający brzeszczot zwany falcjonem, krzywy i rozszerzający się ku końcowi bułat. Broń taką, mimo saraceńskiego wyglądu, kuto w całej Europie, popularna była zwłaszcza w Italii. Była lżejsza od miecza i znacznie poręczniejsza w walce, szczególnie w ścisku. Pod spalonym Otmuchowem przeprawili się na lewy brzeg Nysy i skierowali ku pamu Rychlebów. Podróżowali trasą, którą przed paroma dniami przeszły oddziały husytów, wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać było ślady tego przejścia i oznaki realizacji niesionych przez Tabor szczytnych celów i idei. Z kościołów, w których czciło się rzymskiego antychrysta, zostały zgliszcza. Tu i ówdzie wisiał też na suchej gałęzi jakiś zaprzedany Rzymowi prałat. Kruki, wrony, wilki i zdziczałe psy pasły się na trupach. W zasadzie należało założyć, że są to trupy wyłącznie żądnych słowiańskiej krwi Niemców i wrogów Kielicha, można było mniemać, że wśród zabitych nie ma ludzi Bogu ducha winnych i przypadkowych. Można było tak mniemać. Ale nikt tak nie mniemał. Minęli biskupią wieś Jawornik, skierowali się w góry, na Przełęcz Krutvaldzką. A tutaj, wiosną, dopadła ich zima. Zaczęło się niewinnie, od zachmurzenia, od nieco ostrzejszego i zimniejszego wiatru, od kilku drobnych śnieżynek. Bez ostrzeżenia, momentalnie, kilka śnieżynek zamieniło się w gęstą białą zamieć. Padający wielkimi płatkami śnieg momentalnie pokrył drogę, obielił świerki, wypełnił koleiny. Wędrowcom oblepił twarze, topniejąc na rzęsach, wypełnił oczy wodą. Im wyżej ku przełęczy, tym robiło się gorzej – dmący wściekle wicher wywołał zamieć, przestali widzieć cokolwiek poza białymi od śniegu grzywami koni. Oślepiwszy ich, zamieć zaigrała z innymi zmysłami – w kurniawie, przysiągłbyś, rozległy się dzikie śmiechy, chichoty, krzyki, wycia. Nikt z kompanii nie należał do przesadnie przesądnych, ale wszyscy zaczęli nagle jakoś dziwnie kurczyć się i garbić w kulbakach, a konie zupełnie nie ponaglane pokłusowały żywiej, chrapiąc tylko czasem niespokojnie.
Szczęściem, droga wwiodła ich w kotlinę, dodatkowo osłoniętą bukowym lasem. A potem poczuli dym i zobaczyli światełka. Panowała cisza. W taką pogodę nawet psom nie chciało się szczekać.
W karczmie, prócz piwa, podawano wyłącznie śledzie, kapustę i groch bez omasty – trwał wszak Wielki Post. Goszczącego narodu było zaś tyle, że dla Reynevana i kompanii z trudem znalazło się miejsce. Wśród klientów przeważali górnicy ze Złotego Stoku i Cukmantla, nie brakowało i wojennych uchodźców – spod Paczkowa, spod Widnawy, nawet spod Głuchołazów. Najazd husycki zdominował, rzecz jasna, tematykę rozhoworów, wypierając nawet ekonomię i seks. Wszyscy gadali o husytach. Rzehors nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z okazji. – Co wam powiem, to wam powiem – prawił, gdy dano mu dojść do głosu. – Jeden na świecie uczciwą trudni się pracą i sprawiedliwie chleb powszedni pożywa. Ale inni jedzą ten chleb jako złodzieje i grabieżcy, bo na niego nie zapracowali, jeno go pracującym ukradli i zrabowali. A do tych właśnie liczą się panowie, prałaci, księża, mnisi i mniszki, którzy ssą lud na podobieństwo pijawek, którzy nie tak czynią, jak Ewangelia uczy i każe, a całkiem na opak i wbrew. Są więc oni wszyscy prawa Bożego wrogami i na karę zasługują. Wiecie, bracia, jakim sposobem ocalali niedawno swe domy i dobytek kmiecie spod Kietrza i Głubczyc? Takim, że sami sprawy w ręce brali i załatwiali. Gdy Czesi do nich docierali, widzieli kościół i zamek pański już w zgliszczach, a pana z plebanem dyndających na stryczkach. Przemyślcie tę rzecz, bracia chrześcijanie. Przemyślcie dobrze! Słuchacze kiwali głowami, tak, tak, prawda, prawda, dobrze gada, gnębią nas wielmoże i włodarze, żyć nie dają, jeszcze piwa, gospodarzu, a popi i mnisi najgorsze krwiopijce, żeby ich tak diabli wzięli, piwa, piwa, mehr Bier, a podatkami, verfluchte Scheisse, to nas chyba niedługo zaduszą, ciężkie czasy nastały, białogłowom ino kurewstwo w głowach, młódź się biesi i starszych nie słucha, drzewiej inaczej bywało, więcej piwa, mehr Bier, odczopujcież antałek, gospodarzu, słony ten wasz śledź, że niech go cholera. Szarlej klął z cicha, schylony nad miską, Samson strugał kołek i wzdychał. Reynevan żuł groch, bez omasty smakujący jak karma dla kur. Pod niską i okopconą powałą karczmy snuł się dym, falowały pajęczyny i tańczyły złudne cienie. Przenocowali w stajni, rankiem ruszyli w dalszą drogę, w kierunku Lądka. Reynevan i Szarlej nie zapomnieli Rzehorsowi jego wczorajszych popisów. Wzięty na stronę, zmuszony był wysłuchać paru uwag, tyczących głównie zasad konspiracji. Do Kłodzka, przypomniał Reynevan, Vogelsang zmierza w misji sekretnej i ważnej. To wymaga dyskrecji i skrytości. Nadmierne ściąganie na siebie uwagi może misji zaszkodzić. Rzehors najsampierw nadął się nieco, powołał na rozkazy wydane mu bezpośrednio przez Prokopa. To szerzona wśród chłopstwa propaganda, chełpił się, zachwiała morale biskupiej piechoty pod Nysą, i tak dalej, i tak dalej. Wreszcie zgodził się zachowywać nieco większą dyskrecję. Wytrzymał jakieś pół mili, do położonej pół mili za Lądkiem wsi Radochów. – Co wam powiem, to wam powiem! – wykrzykiwał, wlazłszy na beczkę, do gromady chłopów i uchodźców. Bają popi i wielmoże, że niosą Czesi wojnę. Kłamią! Nie wojna to, ale bratnia pomoc, misja pokojowa. Z misją pokojową przybywają na Śląsk Boży bojownicy, bo pokój, pax Dei, to dla dobrych Czechów najświętsza ze świętości. Ale by był pokój, trza zwyciężyć wrogów pokoju, gdy mus, to orężem i siłą! To nie śląski lud pobratymczy Czechom wrogiem, lecz biskup Wrocławia, łotr, ciemięzca i tyran. Biskup wrocławski z diabłem jest w zmowie, studnie zatruwa, umyślił zarazę po Śląsku rozszerzyć, lud wygubić. Tedy Czesi ino przeciw biskupowi, przeciw popom, przeciw Niemcom! Lud prosty lękać się Czechów nie musi!
Gdy tłum zgęstniał, pole do popisu znalazł i Bisclavret. Odczytał zgromadzonym list Jezusa Chrystusa, spadły z nieba na pole w okolicach Opawy. – O wy grzesznicy i niegodziwcy – czytał z przejęciem – zbliża się do was kres. Jam cierpliwy, ale jeśli z Rzymem, z tą bestią babilońską, nie zerwiecie, przeklnę was wraz z Ojcem moim i z anioły memi na wieki wieków. Ześlę na was grad, ogień, pioruny i burze, aby zginęły wasze prace, i zniszczę wasze winnice, i zabiorę wam wszystkie owce wasze. Będę was karał złym powietrzem, włożę na was wielką nędzę. Napominam was tedy i zakazuję dawać dziesięciny niegodnym papieżnikom, prezbitrom i biskupom, sługom antychrystowym; zakazuję ich słuchać. A kto się sprzeniewierzy, nie ujrzy życia wiecznego, a w domu jego narodzą się dzieci ślepe, głuche i parchate… Słuchacze żegnali się z twarzami wykrzywionymi przerażeniem. Szarlej klął pod nosem. Samson milczał spokojnie i udawał idiotę. Reynevan wzdychał, ale już niczego nie przedsiębrał i niczego nie mówił. Dolina Białej wwiodła ich wprost w Kotlinę Kłodzką, na popas stanęli w karczmie pod osadą Żelazno. Obfitość gospod i karczem nie dziwiła, podróżowali szlakiem handlowym, uczęszczanym zwłaszcza przez kupców chcących w drodze do Czech ominąć kłodzkie myta i komory celne. Z uwagi na znaczne wzniesienie Przełęczy Krutvaldzkiej szlak był zbyt uciążliwy dla wyładowanych wozów, ale kupcy podróżujący lekko często wybierali tę właśnie drogę. Kompania wybrała ją z innych powodów. W karczmie w Żelaźnie, oprócz kupców, podróżnych i zwykłych ostatnio wojennych uchodźców, popasała grupa wagantów, rybałtów i wesołych żaków, robiących sporo hałasu i zamieszania. Rzehors i Bisclavret nie wytrzymali, rzecz jasna. Pokusa była zbyt silna. Po opowiedzeniu kilkunastu obscenicznych anegdot na temat papieża, wrocławskiego biskupa i kleru w ogóle, zaczęła się zabawa w polityczne zagadki.
– Kuria rzymska owieczki pasie? – zapytywał Rzehors.
– Bo im wełna ostrzygą się! – odkrzykiwali chórem waganci, łupiąc kuflami o stół. – A teraz baczcie! – wołał Bisclavret. – Będzie o hierarchii rzymskiej! Kto odgadnie? Yirtus, ecclesia, clerus, diabolus! Cessat, calcatur, errat, regnat! – Cnota ginie! – żacy bystrze łączyli słowa w pary. Kościół gnębi! Kler błądzi! Diabeł rządzi! Karczmarz kręcił głową, kilku kupców demonstracyjnie odwróciło się plecami. Wyraźnie nie w smak była też wagancka uciecha pięciu buro odzianym podróżnym przy stole obok. Zwłaszcza jednemu z nich, typkowi z cerą ciemną jak u Cygana. – Cichajcie no! – zażądał ów ciemny wreszcie. – Ciszej, nie samiście w gospodzie! Ani pogwarzyć przez wasze szumy! – Oho! – odwrzasnęli waganci. – Patrzcie go! Kmiotek dysputant się znalazł! Myślałby kto! – Przymknijcie się, rzekłem! – nie rezygnował ciemny. – Dość swawoli! Waganci zagłuszyli go gwizdami i imitowanymi odgłosami pierdzenia. Ale dalej bawili się już nieco powściągliwiej, przynajmniej o kilka tonów niżej. Być może dlatego właśnie stało się to, co się stało. Słuch Reynevana przestał być tępiony i przygłuszany śmiechem z głupawych anegdot o papieżach, antypapieżach, biskupach i przeoryszach, sam zaś Reynevan zaczął nadstawiać ucha na inne odgłosy i dźwięki. Sam nie wiedział, kiedy z bezładu i chaosu wyłowił nie co innego, a właśnie urywki konwersacji owych pięciu burych podróżnych. Coś było w ich rozmowie, coś, co przywabiło jego ucho, jakieś słowo, szyk słów, zdanie. Może imię? Sam nie wiedząc, dlaczego, Reynevan zamoczył palec w piwie i wykreślił na blacie stołu znak Supirre, używany do podsłuchiwania. Czując na sobie zdziwiony wzrok Samsona, Reynevan suchym palcem powtórzył znak, celowo wychodząc poza linię, powiększając. Od razu zaczął słyszeć wyraźniej. – Można wiedzieć – odezwał się łagodnie Samson, przerywając struganie kołka – co ty zamierzasz?