– Twoja Jutta – mrugnął mamun – musi mieć nieliche znajomości. Dostać się do Białego Kościoła to marzenie większości śląskich mniszek i kandydatek na mniszki.
– Dostać się do miejsca kary i odosobnienia?
– Niedomyślnyś, czy jak? Niedawno rozmawialiśmy o dziewczynach i uniwersytetach, o tym, że żadna uczelnia nigdy, za nic w świecie nie wpuści dziewczyny w swe progi. Ale babskie uniwersytety już istnieją. Utajone po klasztorach, takich właśnie jak Biały Kościół. Więcej nie powiem. Powinno ci wystarczyć Więcej powiedział Urban Horn, kilka dni później.
– Uniwersytet? – wykrzywił się. – Cóż, można to i tak nazwać. Obiło mi się wszelakoż o uszy, że program obejmuje tam nauki, których na innych uczelniach nie uświadczysz. – Hildegarda z Bingen? Krystyna de Pisań? Hmm… Joachim z Fiore? – Mało. Dołóż jeszcze Mechthildę z Magdeburga, Beatryczę z Nazareth, Julianę z Liege, Baudonivię, Hadewijch z Brabantu. Dorzuć Elsbet Stangl, Margueritte Porette i Bloemardine z Brukseli. I na okrasę Maifredę da Pirovano, papieżycę gwilelmitek. Z tymi ostatnimi nazwiskami ostrożnie, jeśli nie chcesz narobić twej miłej kłopotów. Śnieg walił i walił, świat utonął w białym puchu, utonęła w nim do pół ścian i karczma "Pod Dzwonkiem". Drogi zawaliło z kretesem. Reynevan, chcąc nie chcąc, musiał zaniechać wyjazdów do Białego Kościoła i spotkań z Juttą de Apolda. Zaspy były takie, że najgorętsza miłość grzęzła w nich i stygła.
W ostatnią niedzielę przed Bożym Narodzeniem śnieżyce ustały, zaspy sklęsły, drogi nieco się przetarły. I wtedy, ku ogromnej radości Reynevana, Tybald Raabe przywiódł do Gdziemierza Szarleja i Samsona Miodka. Witający się i obejmujący przyjaciele wzruszyli się do tego stopnia, że mieli łzy w oczach, ba, nawet Szarlej raz czy dwa razy siąknął nosem. Momentalnie znalazł się jeden z drugim gąsiorek, a że do opowiadania wszyscy mieli mnóstwo, na dwóch się nie skończyło. Po ucieczce spod Trosk Samson odnalazł był Szarleja, Berengara Taulera i Amadeja Batę, wszyscy natychmiast postanowili ruszyć na poszukiwanie Reynevana. Świadomi, że we czwórkę niewiele wskórają przeciw Czarnym Jeźdźcom Grellenorta, co sił w koniach pognali do Michalovic, prosić pomocy u Jana Czapka. Czapek zgodził się ochoczo – zdaje się, że bardziej niż los Reynevana interesowało go owo tajne podziemne przejście, którym Reynevan i Samson z Trosk uciekli. Łatwo sobie wyobrazić rozdrażnienie hejtmana, gdy okazało się, że Samson lokalizacji jaskini zapomniał i odszukać jej nie może. Szukano cały dzień, bez rezultatu. Rozdrażnienie Czapka rosło. Gdy Szarlej zasugerował, by miast szwendać się w górę i w dół potoku, zacząć wreszcie tropić ślad Reynevana, rozzłoszczony hejtman Sierotek nakazał swoim powrót do Michalovic, oświadczając kompanii, że dalej może sobie tropić sama. – Tropiliśmy więc sami – westchnął Szarlej. – Dość długo. Dotarliśmy aż za Jesztied, pod Roimund i Hammerstein. Tam odnalazł nas znowu Czapek, tym razem w kompanii Szczepana Tlacha z Czeskiego Dubu. I przybyłego z Białej Góry posłańca Flutka. Hejtman Tlach, okazało się, dostał wieść od swego informatora z klasztoru celestynów w Oybinie. Tajemnica zniknięcia Reynevana została wyjaśniona. Niestety, w trop za ludźmi Bibersteina ruszyć nie było kompanii dane. Przybyły z Białej Góry posłaniec przywoził rozkaz natychmiastowego powrotu. Rozkaz był kategoryczny, a jako że obowiązkiem dopilnowania wykonania obciążał hejtmanów, kompania ruszyła w drogę pod eskortą. A raczej konwojem. Pod Białą Górą Neplach zatrzymał tylko Szarleja. Samson rwał się, by samemu ruszyć na Śląsk, ale demeryt wyperswadował mu samotną wyprawę. – Długo – uśmiechnął się złośliwie – perswadować nie musiałem. Nasz przyjaciel Samson miał w Pradze ważne sprawy do załatwienia. Załatwiał je dniami całymi. Spacerując z rudą Marketą po Zderazie albo pod Slovanami. Albo siadując z nią na Podskaflu, skąd oboje godzinami patrzyli, jak płynie Wełtawa i jak słońce zachodzi. Trzymając się za rączki. – Szarleju.
– A co? Może kłamię?
– D'antico amor senti la grań potenza… – przypomniał sobie cytat Reynevan, również nie mogąc powstrzymać uśmiechu. – Jak ona się czuje, Samsonie? – Dużo lepiej. Napijmy się.
– Krążą rumory – powiedział Szarlej, mrużąc oczy od słońca – że szykuje się rejza. Duża rejza. Można rzec: najazd. A można i rzec, że wojna. – Jeśli byłeś u Flutka pod Białą Górą – Reynevan przeciągnął się – to z pewnością wiesz, co się szykuje. Flutek z pewnością nie omieszkał cię poinstruować. – Krążą rumory – nie dał się zbyć Szarlej – że tobie w tej wojnie przypisana została dość ważna rola. Że masz się, jak mówi poeta, znaleźć w samym centrum wydarzeń. Z czego wynika, że wszyscy znajdziemy się w centrum wydarzeń. Siedzieli na tarasie oberży "Pod Dzwonkiem", ciesząc się słońcem, mile grzejącym nawet pomimo lekkiego mrozu. Śnieg skrzył się na podleśnym zboczu. Z wiszących u dachu sopli leniwie pokapywała woda. Samson wydawał się drzemać. Może naprawdę drzemał? Zeszłej nocy rozmawiali do późna i chyba zupełnie niepotrzebnie odkorkowali ten ostatni gąsiorek. – W centrum wojennych wydarzeń – kontynuował Szarlej – do tego mając do odegrania ważną rolę, niezwykle łatwo oberwać po karku. Lub po innej ciała części. Niezwykle łatwo, gdy wojna się dzieje, stracić którąś ciała część. Bywa, że częścią tą jest głowa. A wtedy robi się naprawdę groźnie. – Wiem, do czego zmierzasz. Zaprzestań.
– Czytasz, wychodzi, w moich myślach, nie muszę tedy niczego dodawać. Bo konkluzję, jak rozumiem, też wyczytałeś.
– Wyczytałem. I oświadczam: walczę dla sprawy, dla sprawy ruszę na wojnę i dla sprawy odegram rolę, którą mi przypisano. Sprawa Kielicha musi zwyciężyć, ku temu idą wszystkie nasze wysiłki. Dzięki naszym wysiłkom i poświęceniom utrakwizm i prawdziwa wiara zatriumfują, nieprawościom kres nastanie, świat się odmieni na lepsze. Za to oddam krew. I życie, jeśli trzeba będzie. Szarlej westchnął.
– Przecież nie dekujemy się – przypomniał spokojnie Walczymy. Ty robisz karierę w medycynie i wywiadzie. Ja w Taborze awansuję w wojskowej hierarchii i po cichu gromadzę łup. Sporo już nagromadziłem. Kilka już razy w służbach Kielicha uciekliśmy kostusze spod kosy. I wciąż nic, tylko kusimy los, pchamy się na oślep z afery w aferę, a co jedna, to gorsza. Najwyższy czas poważnie porozmawiać z Flutkiem i Prokopem. Niechaj teraz młodsi nadstawiają karku w polu i na pierwszej linii, myśmy już zasłużyli na odpoczynek, zrobiliśmy dość, by móc resztę wojny przeleżeć leniwie sub tegmine fagi. Ewentualnie winniśmy za nasze zasługi otrzymać ciepłe stołki sztabowe. Stołki sztabowe, Reinmarze, oprócz tego, że są wygodne i intratne, mają jeszcze jedną nieoszacowaną zaletę. Gdy wszystko zacznie się chwiać, sypać i rozpadać, łatwo z takich stołków odbić się do ucieczki. I sporo można wtedy ze sobą zabrać… – Co się ma niby zacząć chwiać i rozpadać? – zachmurzył się Reynevan. – Przed nami zwycięstwo! Kielich zatriumfuje, nastanie prawdziwe Regnum Dey O to walczymy! – Alleluja – podsumował Szarlej. – Trudna z tobą rozmowa, chłopcze. Rezygnując tedy z argumentów, zakończę krótką a rzeczową propozycją. Słuchasz? – Słucham.
Samson otworzył oczy i uniósł głowę na znak, że słucha również. – Uciekajmy stąd – powiedział spokojnie Szarlej. – Do Konstantynopola. – Dokąd?
– Do Konstantynopola – powtórzył najzupełniej poważnym głosem demeryt. – To takie duże miasto nad Bosforem. Perła i stolica państwa bizantyjskiego… – Wiem, co to jest Konstantynopol i gdzie leży – przerwał cierpliwie Reynevan. – Pytałem, po co mamy tam jechać. – By tam zamieszkać.
– A dlaczegóż mielibyśmy tam mieszkać?
– Reinmarze, Reinmarze – Szarlej spojrzał na niego z politowaniem. – Konstantynopol! Nie pojmujesz? Wielki świat, wielka kultura. Wspaniałe życie, wspaniałe miejsce do życia. Jesteś lekarzem. Kupilibyśmy ci iatreion w pobliżu hipodromu, wkrótce zasłynąłbyś jako specjalista od chorób kobiecych. Samsona wkręcilibyśmy do gwardii bazyleusa. Ja, z racji na wrażliwe i nie znoszące wysiłku przyrodzenie, nie parałbym się zgoła niczym… poza medytacją, hazardem i okazjonalnym drobnym oszustwem. Popołudniami chodzilibyśmy do Hagia Sofia pomodlić się o większe zyski, spacerowalibyśmy po Mesę, cieszylibyśmy oczy widokiem żagli na morzu Marmara. W którejś z tawern nad Złotym Rogiem zjadalibyśmy pilaw z jagnięciny i smażone ośmiornice, zapijając je obficie winem z korzeniami. Żyć nie umierać! Tylko Konstantynopol, chłopcy, tylko Bizancjum. Zostawmy, mówię wam, za plecami Europę, tę ciemnotę i dzicz, strząśnijmy ten obmierzły pył z sandałów naszych. Jedźmy tam, gdzie ciepło, syto i błogo, gdzie kultura i cywilizacja. Do Bizancjum! Do Konstantynopola, miasta nad miastami! – Jechać na obczyznę? – Reynevan wiedział, że demeryt żartuje, ale podjął grę. – Porzucić ziemię ojców i dziadów? Szarleju! A gdzie patriotyzm? – Tam – Szarlej nieprzyzwoitym gestem pokazał, gdzie. – Jam jest człek światowy. Patrla mea totus hic mundus est. – Innymi słowy – nie rezygnował Reynevan – ubi patria, ubi bene. Filozofia dobra dla wagabundy lub Cygana. Masz ojczyznę, miałeś wszak ojca. Nic nie wyniosłeś z rodzinnego domu? Żadnych nauk? – Ależ wyniosłem – Szarlej obruszył się pokazowo. Wiele nauk, życiowych i innych. Mnóstwo mądrości pełnych maksym, których przypomnienie pozwala mi dziś żyć godnie. – Do dziś – teatralnie otarł łzę – mam w uszach zacny głos ojca mego. Nigdy nie zapomnę zacnych jego nauk, którem zapamiętał i którymi w życiu niezmiennie się kieruję. Na przykład: po świętej Scholastyce wdziej grube nogawkę. Albo: z pustego i Salomon nie naleje. Albo: kto sobie z rana strzeli, dzionek cały się weseli. Albo… Samson parsknął. Reynevan westchnął. Z sopli kapało.