– Niecała.
– Osiemdziesiąt tysięcy zbrojnego luda…
– Gówno prawda. Trzydzieści, góra.
– Ale mówią…
– Reynevan – przerwał spokojnie Flutek. – Zastanów się. Czy gdyby było naprawdę groźnie, to ja bym jeszcze tu był? Milczeli czas jakiś.
– Lada chwila zresztą – powiedział szef taboryckiego wywiadu – sprawy się wyklarują. Lada chwila. Usłyszysz. – Co? Jak? Skąd?
Neplach uciszył go gestem. Wskazał okno. Dał znak, by nadstawił ucha. Przemówiły praskie dzwony.
Rozpoczęło Nowe Miasto. Pierwsza była Maria Na Trawniczku, tuż za nią Slovany na Emauzach, za chwilę uderzyły dzwony kościoła Świętego Wacława na Zderazie, do chóru dołączył Szczepan, po nim Wojciech i Michał, po nich dźwięcznie i śpiewnie Panna Maria Śnieżna. Po chwili rozbrzmiało biciem dzwonów Stare Miasto wpierw odezwał się Idzi, po nim Gaweł, wreszcie głośno i triumfalnie Chram Tyński. Potem rozdzwoniły się dzwonnice Hradczan – u Benedykta, u Jerzego, u Wszystkich Świętych. Na koniec, najdostojniejszy, najgłębszy, najbardziej spiżowy, uderzył i popłynął nad miastem dzwon katedry. Złota Praga śpiewała dzwonami.
Na Staromiejskim Rynku był potworny zamęt i ścisk. Pod ratusz waliła masa narodu, u wrót kłębił się tłum. Dzwony wciąż biły. Panował niesamowity rozgardiasz. Ludzie przepychali, się, przekrzykiwali, gestykulowali, dookoła widziałeś tylko spocone, czerwone z wysiłku i podniecenia twarze, otwarte usta i Zgorączkowane oczy. – Co jest? – Reynevan capnął za rękaw jakiegoś śmierdzącego namokiem garbarza. – Wieści? Są wieści? – Pobił brat Prokop krzyżowników! Pod Tachowem! Na głowę zbił, pogromił! – Była walna bitwa?
– Jaka tam bitwa! – krzyknął obok typ, który wybiegł, widać, wprost od balwierza, twarz miał w połowie namydloną. – Jaka tam bitwa! Uciekli! Papieżnicy uciekli! Na łeb, na szyję! W popłochu! – Rzucili wszystko! – zawył jakiś podniecony czeladnik. – Oręże, puszki, dobro, spyżę! I uciekli! Uciekli spod Tachowa! Brat Prokop zwycięski! Kielich zwycięski! – Co wy gadacie? Uciekli? Bez bitwy?
– Uciekli, uciekli! A w ucieczce okrutnie przez naszych posieczeni! Tachów opasan, panowie z landfrydu osaczeni na zamku! Brat Prokop kruszy mury bombardami, dziśjutro miasta dostanie! Brat Jakubek z Vrzesovic ściga i gromi pana Henryka von Plauen! – Cichajcie! Cichajcie wszyscy! Idzie brat Jan!
– Brat Jan! Brat Jan! I rajcy!
Ratuszowe wrota otwarły się, na schody wyszła grupa ludzi. Na czele szedł Jan Rokycana, proboszcz od Marii Przed Tynem, niewysoki, szlachetnego, by nie powiedzieć: natchnionego oblicza. I niestary. Czołowy obecnie ideolog utrakwistycznej rewolucji miał trzydzieści pięć lat, był od Reynevana starszy o dziesięć. Obok swego słynnego już ucznia szedł, łapiąc powietrze w zadyszce, Jakobellus Strzybrski, mistrz uniwersytecki. O pół kroku z tyłu trzymał się Peter Payne, Anglik o twarzy ascety. Dalej szli staromiejscy rajcy – potężny Jan Velvar, Matej Smolarz, Wacław Hedvika. I inni. Rokycana zatrzymał się.
– Bracia Czesi! – krzyknął, wznosząc obie ręce. – Prażanie! Bóg z nami! I Bóg nad nami! Ryk tłumu najpierw wzniósł się, potem opadł, ścichł. Dzwony kościołów kolejno przestawały bić. Rokycana nie opuszczał rąk. – Pokonani – krzyknął jeszcze głośniej – są heretycy! Ci, co zbezcześcili Święty Krzyż, kładąc go z poduszczenia Rzymu na swe zbroje zbrodniarskie! Spotkała ich kara Boża! Wiktoria przy bracie Prokopie! Ludzie zaryczeli jednym głosem, wznieśli wiwaty. Kaznodzieja uciszył ich. – Choć zeszły się tu – kontynuował – hordy piekielne, choć wyciągnęły się ku nam okrwawione szpony Babilonu, choć znowu zagroziła złość rzymskiego antychrysta prawdziwej religii, Bóg nad nami! Pan Niebios podniósł swą rękę, aby zniszczyć moc wrażą! Ten sam Pan, który zatopił wojska faraona w Morzu Czerwonym, który zmusił do ucieczki przed Gedeonem nieprzeliczone armie Madianitów! Pan, który w ciągu jednej nocy pobił przez swego anioła sto osiemdziesiąt pięć tysięcy Asyryjczyków, ten sam Pan Niebios poraził strachem serca nieprzyjaciół naszych! Jak wojska bluźniercy Senacheryba umykały spod Jerozolimy, tak zdjęta trwogą papieżnicka zgraja pierzchała w panice spod Strzybra i Tachowa! – Gdy tylko spostrzegli – zawtórował mu cienko Jakobellus – słudzy diabelscy Kielich na proporcach brata Prokopa, gdy usłyszeli chorał Bożych bojowników, rozpierzchli się w popłochu, tak, że dwóch razem nie zostało! Byli jak plewa, którą wiatr rozmiata! – Deus vicit! – wrzasnął Peter Payne – Yeritas vicit!
– Te Deum laudamus!
Tłum zaryczał i zawył. Tak, że Reynevana aż zakłuło w uszach. Tego wieczora, czwartego sierpnia roku 1427, Praga hucznie i szumnie świętowała zwycięstwo, prażanie szalonym spontanicznym festynem odreagowywali tygodnie strachu i niepewności. Śpiewano na ulicach, tańczono wokół ognisk na placach, weselono się w ogrodach i w podwórzach. Pobożniejsi czcili Prokopową wiktorię na nabożeństwach, odprawianych impromptu po wszystkich praskich kościołach. Mniej pobożni mieli do wyboru szeroki wachlarz innych imprez. Wszędzie, na Starym i Nowym Mieście, na wciąż będącej większością pogorzeliskiem Małej Stranie, na Hradczanach, wszędzie niemal karczmarze ufetowali triumf nad krucjatą tym, że wszystkim chętnym za darmo, na koszt lokali szynkowano alkohole i serwowano jadło. Jak Praga długa i szeroka, wyskoczyły więc z beczułek czopy i szpunty, zapachniały ruszty, rożny i sagany. Jak zwykle, przebiegli oberżyści +okazję, by pod przykrywką hojności pozbyć się produktów grożących skiśnięciem lub zepsuciem – jak i tych, w przypadku których nie były to już bynajmniej pogróżki. Ale któżby zwracał uwagę! Krucjata pobita! Zagrożenie minęło! Weselmy się! Jak Praga długa i szeroka, weselono się. Wznoszono toasty na cześć mężnego Prokopa Gołego i Bożych bojowników, a na pohybel zbiegłym spod Tachowa krzyżowcom. W szczególności wodzowi krucjaty, Ottonowi von Ziegenhainowi, arcybiskupowi Trewiru, życzono, by w drodze do domu zdechł albo przynajmniej się rozchorował. Śpiewano naprędce ułożone kuplety o tym, jak to na widok Prokopowych chorągwi legat papieski Henryk de Beaufort spaskudził się ze strachu w portki. Reynevan dołączył do zabawy. Wpierw na Rynku Staromiejskim, potem wraz z przygodną – a dość liczną kompanią przeniósł się na Persztyn, do oberży "Pod Niedźwiadkiem" w pobliżu kościółka Świętego Marcina W Murze. Potem rozochocone bractwo przewędrowało na Nowe Miasto. Zgarnąwszy po drodze kilku pijaczków z cmentarza przy Pannie Marii Śnieżnej, biesiadnicy ruszyli na Koński Targ. Tu kolejno odwiedzono dwie gospody – "Pod Białą Kobyłą" i "U Mejzlika". Reynevan wiernie towarzyszył kompanii. Sam, co tu mówić, miał ochotę na uciechę i świętowanie, szczerze radował się tachowskim zwycięstwem, mniej też martwił się o Szarleja. Trasa mu odpowiadała – na Nowym Mieście
wszak mieszkał. A na Sukiennicką, do apteki "Pod Archaniołem", gdzie spodziewał się Samsona Miodka, pójść nie mógł. Zamiar ten porzucił definitywnie. Bał się narazić tajny lokal na spalenie, a czeskich alchemików i magów na dekonspirację. I na rzeczy jeszcze gorsze. A ryzyko było. W rozbawionym tłumie "Pod Kobyłą" kilkakrotnie mignęła mu szara postać, szary kaptur i szara twarz szpicla. Flutek, jak się okazywało, nie rezygnował nigdy. Bawił się więc, ale oszczędnie, nie przesadzał z piciem, chociaż zażywane na Sukiennickiej magiczne dekokty uodparniały go na wszelkie toksyny, w tym i alkohol. Wreszcie jednak zdecydował się porzucić towarzystwo. Zabawa "U Mejzlika" dochodziła już – a częściowo nawet doszła – do etapu, który Szarlej nazywał: "Wino, śpiew, womit". Kobieta nieprzypadkowo wyłączona była z zestawienia. Reynevan wyszedł na ulicę, odetchnął. Praga cichła. Odgłosy hucznych zabaw przegrywały powoli z chórami nadwełtawskich żab i świerszczy z klasztornych ogrodów. Poszedł w kierunku Bramy Końskiej. Z mijanych gospod i piwniczek buchały kwaśne zapachy, rozlegał się brzęk naczyń, dziewczęce piski, ospałe już nieco ryki i coraz to bardziej niemrawe śpiewy. Jo feznfk, ty feznik, oba feznici Pudem za Prahu pro jalouici Jak budu kupouat, ty budeS smlouuat Budem si panenky hezky namlouuat! Powiał wietrzyk, niosąc woń kwiatu, liścia, szlamu, dymu i Bóg wie czego jeszcze. I krwi.