Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ładnie powiedziane – ocenił zimno pan na Stolzu. Ładnie i śmiele. Znowu budzisz we mnie ciekawość badacza: na ileż starczy tej śmiałości? Ha, nie traćmy czasu, proch i kula czekają. Masz jakieś ostatnie życzenie? – Chciałbym zobaczyć pannę Katarzynę.

– Ach! I co jeszcze? Wychędożyć ją na pożegnanie?

– I mego syna. Nie możesz mi tego zabronić, panie Janie.

– Mogę. I zabraniam.

– Ja ją kocham!

– Temu zaraz zaradzimy.

– Panie Janie – odezwała się Zielona Dama, a tembr jej głosu przywodził na myśl różne rzeczy, w tym miód. Okaż wielkoduszność. Okaż rycerskość, przykładów której historia najnowsza również nam nie skąpi. Nawet czescy katoliccy panowie spełniali, myślę, ostatnie życzenia husytów, zanim nabili ich prochem. Spełnij życzenie panicza z Bielawy, panie Janie. Brak przykładów wielkoduszności, zauważę, demoralizuje społeczeństwo nie mniej niż zbytnia pobłażliwość. Nadto, ja proszę za nim. – I to przeważa – skłonił głowę Biberstein. – To przeważa, pani. Niech więc tak będzie. Hola! Służba! Pan na Stolzu wydał rozkazy, służący pobiegli je wykonać. Po niemiłosiernie dłużącym się czasie oczekiwania skrzypnęły drzwi. Do zbrojowni weszły dwie kobiety. I jedno dziecko. Chłopczyk. Reynevan poczuł, jak oblewa go fala gorąca, a krew uderza do twarzy. Zorientował się też, że bezwiednie otwiera usta. Zacisnął je, nie chcąc wyglądać jak osłupiały kretyn. Nie był pewien efektu. Musiał wyglądać jak osłupiały kretyn. Bo tak się czuł. Jedna z kobiet była matroną, druga młodą panną, a różnica wieku i uderzające podobieństwo wątpliwości nie pozostawiały – były to matka i córka. Nietrudny był do zidentyfikowania również rodowód obu, zwłaszcza dla kogoś, kto – jak Reynevan – wysłuchał niegdyś lekcji o typowych cechach dziedzicznych niewiast i panien z co znaczniejszych śląskich rodów, lekcji, której udzieliła niegdyś pani Formoza von Krossig na raubritterskim zamczysku Bodak. Tak matroną, jak i panna były niskiego raczej wzrostu i raczej przysadziste, szerokie w biodrach jak wżenione z dawien w ród Bibersteinów Pogorzelki, niewiasty z rodziny Pogorzelów. Również małe, perkate i hojnie obsypane piegami nosy świadczyły niezbicie o płynącej w ich żyłach pogorzelskiej krwi. Matrony Reynevan nie znał i nigdy nie widział. Pannę widział. Kiedyś. Raz jeden. Uczepiony jej spódnicy chłopczyk miał jasne oczy, pulchne rączęta, główkę całą w złociutkich kędziorkach i w ogóle wyglądał jak mały głupek – inaczej mówiąc: jak mały, śliczny, gruby i piegowaty cherubinek. Reynevan pojęcia nie miał, po kim ta uroda. I w sumie mało go to obchodziło. Na powyższe obserwacje i przemyślenia, opis których tych kilku zdań wymagał, Reynevanowi wystarczyła jedna chwila. Ponieważ wedle co uczeńszych astronomów owej doby godzina – hora – dzieliła się na puncta, momenta, unciae i atomi, można uznać, że przemyślenia zajęły Reynevanowi nie więcej niż jedną uncję i atomów trzydzieści. Mniej więcej tyle samo uncji i atomów potrzebował na przeanalizowanie sytuacji pan Jan Biberstein. Twarz pociemniała mu niebezpiecznie, homerycka brew zmarszczyła się groźnie, grecki nos nasępił, wąsy zjeżyły złowrogo. Wnuczek aniołek miał, wychodziło, za dziadka starego złego diabła. Takiego bowiem pan na Stolzu w tej chwili przypominał. Tak wiernie, że choć bierz i od razu maluj na kościelnym fresku. – Nie ta panna – stwierdził fakt, a gdy mówił, w krtani grało mu jak lwu. – Wychodzi, że to wcale nie ta panna. Wychodzi, że ktoś tu durnia ze mnie próbuje robić. – Pani żono – jego głos zadudnił w zbrojowni niczym wóz z ładunkiem pustych trumien. – Bądź łaskawą zabrać córkę do niewieścich komnat. I przemówić jej do rozsądku. W sposób, jaki uznasz za stosowny, przy czym ja, jeśli wolno, doradzam brzozową rózgę na goły tyłek. Do skutku, czyli do czasu uzyskania wiedzy. Gdy wiedzę tę już posiędziesz, droga pani żono, i będziesz mogła podzielić się nią ze mną, pokaż mi się na oczy. Ani wcześniej, ani w innym celu pokazywać się nie próbuj.

Matrona przybladła nieco, ale dygnęła tylko, nie pisnąwszy słowa. Reynevan złowił jej spojrzenie, gdy pociągnęła córkę za biały rękawek, wyglądający spod zielonej cotehardie. Nie było to spojrzenie specjalnie życzliwe. Córka – Katarzyna von Biberstein – też spojrzała. Przez łzy. W spojrzeniu był wyrzut. I żal. Czego żałowała, co mu wyrzucała, mógł się domyślać. Ale nie chciało mu się móc. Przestało go to interesować. Przestała go interesować osoba Katarzyny von Biberstein. Wszystkie jego myśli biegły ku innej osobie. O której, uświadomił sobie to nagle, nic nie wiedział. Oprócz imienia, które już odgadł. Gdy kobiety wyszły wraz z chłopaczkiem, Jan von Biberstein zaklął. Potem zaklął znowu. – Nec cras, nec heri, nunguam ne credas mulieri – zawarczał. – Skąd w was, niewiastach, tyle przewrotności? Pani cześnikowo? – Jesteśmy przewrotne – Zielona Dama uśmiechnęła się swym zabójczo uroczym uśmiechem demonicy. – Jesteśmy pokrętne. Bośmy córy Ewy. Z krzywego wszak jakoby stworzono nas żebra. – Tyś powiedziała.

– Jednak – Zielona Dama spojrzała na Reynevana spod rzęs – wbrew pozorom wcale nie tak łatwo nas zwieść. Ani uwieść. Od czasów rajskiego ogrodu zdarza nam się, to fakt, ulegać wężom. Ale nigdy padalcom. – Co to niby miało znaczyć?

– Jestem zagadką. Odgadnij mnie, panie Janie. Błysk w oku Jana Bibersteina zgasł równie szybko, jak się pojawił.

– Czcigodna pani cześnikowa – mocniej niż dotychczas zaakcentował tytuł – raczy filuterną być. A nam tu nie do figli. Prawda, panie z Bielawy? A może się mylę? Może ci wesoło? Może zda ci się, żeś się już wywinął? Niczym węgorz z opresji wyśliznął? Daleko do tego jeszcze, oj, daleko. Żeś to nie ty Kaśkę moją zbrzuchacił, dobra twoja. Aleś napadł ją po zbójecku, za to jedno warto by cię dać poćwiartować. Albo, żeś kacerz, biskupowi wydać, niechaj cię we Wrocławiu na stosie usmaży… Chciałaś może coś powiedzieć, pani? Czy mi się zdało?

– Zdało ci się.

Skrzypnęły drzwi, do zbrojowni weszła matrona. Bez czepca. Nieco zarumieniona. Z falującym biustem. – O – ucieszył się pan Jan. – Tak szybko poszło? Jejmość Bibersteinowa spojrzała na męża z pobłażliwą wyższością, zbliżyła się, coś długo szeptała na ucho. Im dłużej szeptała, tym bardziej pan Jan promieniał. – Ha! – wykrzyknął wreszcie, rozpromieniony do limitu. – Młody Wolfram Pannewitz! Ha, na mą duszę! Kojarzę! Szwendał się po Goleniowskich Lasach, w błędnego rycerza zabawiał! Musiał się na nią napatoczyć, gdy od skarbniczka w bór uciekła… Ha, do stu rogatych diabłów! Toć pamiętam! A jak to potem tu zjeżdżał, pomnisz, żono, jak to oczami strzelał, kraśniał i ślinił się… Podarki przywoził! Ha! Ale żenić się ochoty nie było! To teraz będzie. Bo to jest partia niezła, pani żono, całkiem niezła. Wnet na Homole jadę, do starego pana Pannewitza, pogwarzymy, dwaj ojcowie, o psotach potomków naszych. Pogwarzymy o honorze… Urwał, spojrzał na Zieloną Damę i Reynevana, jakby zdziwiony, że jeszcze tu są. Nasępił się. – Powinienem…

– Nic nie powinieneś – przerwała ostro Zielona Dama. – Sprawę przejmuję ja. Zabieram go i odjeżdżam zaraz. – Nie zanocujesz, pani? Do Schónau kawał drogi…

– Odjeżdżam zaraz. Bywaj, panie Janie.

Zielona Dama spieszyła się, zmuszała swój orszak do pośpiechu. Skierowali się na północ, na skałki i wzgórza. Jechali spiesznie, mając przed sobą zamglony masyw Ślęży, a za plecami sine Rychleby i Jesioniki. Reynevan jechał w końcu pochodu, nie bardzo wiedząc, dokąd i po co. Nie ochłonął jeszcze. Jazda jednak długo nie potrwała. Zielona Dama nagle dała rozkaz do zatrzymania. Skinęła na Reynevana, by jechał za nią. U stóp wzgórza stał kamienny krzyż pokutny. Zwykle takie krzyże wywoływały u Reynevana skojarzenia, pobudzały do rozmyślań. Teraz krzyż niczego nie wywołał ani nie pobudził. – Zsiadaj.

Usłuchał. Stała przed nim, wiatr szarpał jej płaszczem, oblepiał nim sylwetkę. – Tu się rozstaniemy – powiedziała. – Jadę do Strzelina, stamtąd do domu, do Schónau. Twoje towarzystwo nie jest wskazane. Rozumiesz? Radź sobie sam. Kiwnął głową. Podeszła, z bliska spojrzała mu w oczy. Przez chwilę. Potem odwróciła wzrok. – Uwiodłeś mi córkę, niegodziwcze – powiedziała cicho. – A ja… Ja, miast dać ci teraz po twarzy i okazać wzgardę, muszę się czerwienić. I w myśli być ci wdzięczną za… Wiesz, za co. Ha, też się czerwienisz? Dobrze. Zawsze jakaś pociecha. Marna, ale zawsze. Zagryzła wargi.

68
{"b":"100625","o":1}