Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tylko jedna rzecz, jeden problem, odpowiedź na jedno pytanie. Jak to możliwe, że nie lękasz się lochów Stolzu? Gniewu Bibersteina? Zadawszy gwałt jego jedynaczce? – Słucham?

– Znowu święte oburzenie? Posiadłeś Katarzynę Biberstein gwałtem. Wbrew jej woli. Wszyscy to wiedzą. – Wszyscy? – gwałtownie odwrócił się w siodle. – Znaczy, kto? – Ty mi powiedz.

– Nie ja zacząłem – poczuł, że krew znowu uderza mu do twarzy. – Z całym szacunkiem, nie ja zacząłem tę rozmowę. Milczała długo.

– Znane fakty – zaczęła nagle – są takie: przed dwoma laty, czternastego września we wczesnych godzinach popołudniowych ty i twoi kamraci napadliście w Lasach Goleniowskich na orszak, z którym podróżowały szlachetnie urodzone Katarzyna von Biberstein, córka Jana Bibersteina ze Stolza, i Jutta de Apolda, cześnikówna z Schonau. Porwaliście skarbniczek, w którym panny jechały. Pościg, który ruszył za wami po kilku godzinach, odnalazł wehikuł. Po pannach nie było ni śladu. – Słucham?

– Po obu pannach – Zielona Dama spojrzała na niego przenikliwie – słuch zaginął, mówię. Masz coś do dodania? Jakiś komentarz? – Nie. Nic.

– Ścigający ruszyli waszym tropem, ale stracili go nad Nysą, a było już na odwieczerz. Dopiero wówczas zdecydowano się pchnąć konnego na zamek Stolz. Wieść dotarła przed nocą, pan Jan Biberstein rozesłał wici do swych manów, lecz nie mógł niczego konkretnego przedsięwziąć przed świtem. Nim zbrojni się zebrali, w Kamieńcu cystersi dzwonili na sekstę. A gdy dzwonili na nonę, na Stolzu nagle zjawiły się, w orszaku ormiańskiego kupca, obie panienki, Katarzyna i Jutta. Obie całe, zdrowe i na pierwszy rzut oka niepokalane. – W efekcie – podjęła wobec milczenia Reynevana było to jedno z najkrótszych porwań w historii Śląska.

Banalna afera znudziła się wszystkim prędko i zapomniano o niej. Zapomniano tak jakoś do Matki Boskiej Gromnicznej. To znaczy do czasu, gdy błogosławionego stanu Katarzyny Biberstein nijak nie dało się już ukryć. Reynevan zachował kamienną twarz. Zielona Dama obserwowała go spod rzęs.

– Teraz dopiero – podjęła – Jan von Biberstein wściekł się nie na żarty. Wyznaczył nagrodę. Sto grzywien srebra dla tego, kto wskaże i wyda porywaczy, jeśli kto zaś byłby sam w aferę uwikłany, dodatkowo ma gwarancję uniknięcia kary. Wziął też pan Jan w obroty córeczkę, ale Kasia szła w zaparte: ona nic nie wie, nic nie pamięta, była bez zmysłów i w mdłościach, bla, bla, bla. W zaparte szła też Jutta de Apolda, co do której istniało poważne podejrzenie, że również nie uniosła wianuszka w całości. – Czas upływał, brzuch Katarzyny rósł szybko i pięknie, a bezpośredni twórca tego cudu natury nadal pozostawał nieznany. Jan Biberstein się pieklił, a cały Śląsk bawił plotkami. Ale sto grzywien to kwota niemała. Znalazł się ktoś, kto na sprawę rzucił światło. Uczestnik napadu i porwania, niejaki Notker Weyrach. Nie był taki głupi, by uwierzyć w zapewnienia o immunitecie, sprawę wolał załatwić na odległość. Przez swych krewniaków, Bolzów z Zeiskenbergu, przed którymi, w obecności księdza, złożył i na krzyż zaprzysiągł zeznanie. I wyszło szydło z wora. Znaczy, tyś wyszedł, mój ty efebie. – Szacownej córce szacownego pana Jana, przysiągł Weyrach, porywacze okazali szacunek, nikt nie tknął jej palcem ani nie uchybił czci nawet śmielszym spojrzeniem. Niestety, w szacownej raubritterskiej kompanii znalazł się, całkiem przypadkowo, pewien zdeklarowany szubrawiec, łajdak, zboczeniec i w dodatku czarownik. Ów, mając do pana Jana jakiś rankor, córkę jego magicznym sposobem porywaczom porwał. I niechybnie niebogę zgwałcił. Posiłkując się niechybnie czarną magią, oto skutkiem czego nieboga rzeczy zupełnie nie jest świadoma. Krył się ów łotr gwałciciel pod aliasem Reinmara von Hagenau, aliści wieści krążą szybko, dwa a dwa jest cztery, a oliwa na wierzch wypływa. To nie kto inny, a Reinmar de Bielau, zwany Reynevanem.

– I to było zaprzysiężone na krzyż? Cierpliwe zaiste są niebiosa. – I bez krzyża – parsknęła – uwierzono by w rewelacje Weyracha. Opinia Reinmara de Bielau była już wszak na Śląsku ustalona. Zdarzało mu się już używać czarów celem niewolenia kobiet… Wystarczy przypomnieć aferę z Adelą de Sterczą… Lekko zbladłeś, zauważam. Ze strachu? – Nie. Nie ze strachu.

– Tak myślałam. Wracając do rzeczy: zeznań raubrittera nikt nie kwestionował, nie poddał w wątpliwość. Nikogo nic nie zastanowiło. Poza mną. – Aha?

– Weyrach klął się, że porwano tylko jedną pannę: Bibersteinównę mianowicie. Tylko ją. Druga panna została przy skarbniczku, kazano jej przekazać żądanie okupu… Masz coś do dodania? – Nie mam.

– I nic cię w tej historii nie dziwi?

– Nic.

– Nawet to, że pościg nie odnalazł tej drugiej panny, Jutty de Apolda? Że nazajutrz obie panny wróciły na Stolz? Obie razem, choć, jeśli wierzyć Weyrachowi, jedna była w ciągu doby porywana dwukrotnie, druga zaś ani razu? Nawet to cię nie zadziwia? – Nawet to.

– Aż tak odporny na zadziwienie być nie możesz skrzywiła nagle usta, w błękitnych oczach zaświecił gniew. – A zatem drwisz sobie ze mnie. – Krzywdzisz mnie, pani, takim posądzeniem. Albo, co prawdopodobniejsze, bawisz się mną. – Jak było z pannami, sam wiesz najlepiej, z pierwszej ręki. Byłeś tam, nie zaprzeczysz, brałeś w napadzie udział. Wyznania Weyracha wskazują na ciebie jako ojca dziecka Katarzyny Biberstein, ty sam wszak temu też nie zaprzeczasz, zdajesz się jedynie sugerować, że do zbliżenia doszło z przyzwoleniem. Co wydaje się dziwnym, ba, nieprawdopodobnym zgoła… Ale i niewykluczonym… Bledniesz i czerwieniejesz na przemian, chłopcze. To daje do myślenia.

– Oczywiście – wybuchnął. – Musi dawać. Z góry zostałem uznany za winnego. Jestem gwałcicielem, przesądziło o tym świadectwo osoby tak wiarygodnej, jak Notker Weyrach, zbój i bandyta. Jako kata i krzywdziciela córki Biberstein każe mnie stracić. Nie dając mi, rzecz jasna, możliwości obrony. A że wleczony na kaźń będę bladł i czerwieniał na przemian? Wrzeszczał, żem niewinny? Każdy gwałciciel tak wrzeszczy. Ale któżby dał wiarę? – Oburzasz się tak święcie i szczerze, że ja niemal daje…

– Niemal?

– Niemal.

Popędziła klacz, wyjechała w przód. Zaczekała na niego. Przyglądając się z uśmiechem, którego nie mógł odgadnąć. – Przed nami Faulbriick – wskazała sterczącą ponad las wieżę kościoła. – Staniemy tu. Jestem głodna. I spragniona. Tobie też, Reinmarze, wypitką gardzić nie warto, carpe diem, chłopcze, carpe diem, kto wie, co jutro przyniesie. A zatem… Pojedziemy na ops, jak zwykł był mawiać, gdy żył, mój krewniak, biskup krakowski Zawisza z Kurozwęk. Dziwujesz się? Jam, trzeba ci wiedzieć, z wielkopolskich Toporczyków, Toporczycy z Różycami spokrewnieni. Koniowi ostrogę, rycerzyku. Jedziemy na ops! W zdecydowanych ruchach Zielonej Damy, w sposobie trzymania głowy, hardym, acz zarazem naturalnym, a zwłaszcza w sposobie, w jaki piła, wdzięcznie i swobodnie wychylając kolejne kubki, w tym wszystkim faktycznie było coś, co budziło wspomnienie o Zawiszy z Kurozwęk. Względem pokrewieństwa Zielona Dama mogła, Reynevan powziął nieco podejrzeń, zwyczajnie konfabulować. Toporem pieczętowało się w Polsce dobre pięćset rodzin i wszystkie, jak to w Polsce, umiały dowodzić przeróżnych rodzinnych koligacji. Pokrewieństwo z biskupem krakowskim bladło wobec deklarowanych przez niektóre rody krewniaczych związków z królem Arturem, królem

Salomonem i królem Priamem. Patrząc jednak na Zieloną Damę, Reynevan nie mógł opędzić się od skojarzeń z osobą Zawiszy, legendarnego już biskupa hulaki. Za tym zaś szły inne skojarzenia. Biskup poniósł wszak śmierć skutkiem występnych żądz – poturbował go ojciec, którego córkę usiłował zniewolić. A duszę rozpustnika czarci zanieśli wprost do piekła, dzikimi głosy, co słyszało wielu, wołając: "Jedziem na ops!" – Przepijam do ciebie, Reinmarze.

– Twoje zdrowie, pani.

Przebrała się do wieczerzy. Popielicowy kołpak zastąpił aksamitny rondlet z otokiem i muślinową liripipe. Widoczne teraz ciemnoblond włosy ujmowała na karku złota siateczka. Na dość śmiało odsłoniętej szyi pobłyskiwał skromny sznureczek pereł. Noszona na zielonej sukni biała cotehardie miała po bokach wielkie wycięcia, pozwalające podziwiać talię i cieszącą oko krągłość bioder. Wycięcia takie, niezwykle modne, ludzie nieżyczliwi modzie zwali les fenśtres d'enfer, twierdzono bowiem, że piekielnie kuszą do grzechu. Coś, fakt, w tym było. Liebenthal i jego kompani zajęli ławę w kącie za kominem i upijali się tam w ponurym milczeniu. Karczmarz dwoił się i troił, dziewki biegały z miskami jak opętane, usługiwali też pachołkowie Zielonej Damy, dzięki czemu nie musieli czekać na jadło i napoje. Jadło było proste, ale smaczne, wino znośne, jak na tej klasy lokal zaskakująco dobre. Jakiś czas milczeli, poświęcając sobie wzajem włącznie napiętą uwagę i kontakt oczu, całą aktywność zaś piwnej polewce z żółtkami, lokalnym pstrągom z Pilawy, kiełbasie z dzika, zającowi w śmietanie i pierogom. Potem był kołacz z kminkiem i cypryjska małmazja, piernik miodowy i więcej małmazji, ogień w kominie trzaskał, obsługa przestała przeszkadzać, Liebenthal i jego kompania poszli spać do stajen, zrobiło się bardzo cicho i bardzo ciepło, ba, gorąco, krew tętniła w skroniach, pałała na policzkach. Ogień przeglądał się w ognistych spojrzeniach.

66
{"b":"100625","o":1}