– Ja myślę. A teraz idź już. Chyba że masz coś do mnie.
– Tak się składa, że mam.
– Cóż takiego?
– Dwie rzeczy. Pierwsza to ostrzeżenie. Druga to prośba. Uniżona suplika. – Zamieniam się w słuch.
– Nie lekceważ Reinmara z Bielawy, biskupie. Nie wierzysz w cuda, drwisz z Arkanów, magię raczysz kwitować pogardliwym uśmiechem. Niezbyt to mądre, biskupie, niezbyt mądre. Magia Magia istnieje, a cuda się zdarzają. Jeden cud ostatnio widziałem. W pobliżu Reynevana właśnie. – Doprawdy? Cóż takiego widziałeś?
– Istotę, której nie powinno być. Która nie powinna istnieć.
– Ha. Możeś tedy przypadkiem, mój synu, spojrzał we zwierciadło? Pomurnik odwrócił głowę. Biskup, choć rad z udanej złośliwości, nie uśmiechnął się. Obrócił klepsydrę – minęła media nox, do officium matutinum zostawało około ośmiu godzin. Najwyższy czas iść wreszcie spać, pomyślał. Za dużo pracuję. I co z tego mam? Kto to docenia? Papież Marcin, ten skurwiel, zum Teufel mit ihm, nadal nie chce słyszeć o arcybiskupstwie dla mnie. Diecezja nadal formalnie podlega Gnieznu! Odwrócił się do Pomurnika. Twarz miał poważną.
– Ostrzeżenie zrozumiałem. Wezmę je pod rozwagę. A prośba? Wspominałeś o prośbie. – Nie wiem, jakie masz plany, księże. Chciałbym jednak, gdy czas nadejdzie, móc zająć się tym Reynevanem… własnoręcznie. Nim i jego towarzyszami. Chciałbym, by wasza dostojność mi to przyobiecała. – Obiecuję – kiwnął głową biskup. – Dostaniesz ich. Jeśli będzie to w interesie moim i Kościoła, dodał w myśli. Pomurnik spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się.
Jechali drogą biegnącą wzdłuż brzegu rwącego po bystrzynach Bobru, w szpalerze olch i wiązów. Pogoda poprawiła się, czasem nawet błyskało słońce. Niestety, rzadko i na krótko, ale cóż, był wszak listopad. Dokładniej, siódmy listopada. Septima Novembris. Piątek. Wilrych von Liebenthal, wyróżniony przez Bibersteina komendą nad eskortą, wiódł swój ród z Miśni. Był jakoby – odlegle spokrewniony z możnymi Liebenthalami z Liebenthalu pod Lwówkiem. Lubił to podkreślać. Ale w sumie była to jedna z nielicznych jego wad. Niewiele pod względem wad można było zarzucić i pozostałym członkom eskorty. Reynevan w duszy dziękował opatrzności, świadom, że mógł trafić na dużo gorszych. Bartosz Stroczil powiadał się Ślązakiem. Reynevan niejasno pamiętał, że jakiś Stroczil faktycznie miał aptekę we Wrocławiu, ale wolał nie dochodzić koneksji.
– Wiem – po raz nie wiadomo który powtarzał Stroczil, kołysząc się w siodle. – Wiem we Świdnicy foremny zamtuzik… A w Rychbachu na podgrodziu znałem dwie wesołe panny, szwaczki. Prawda, było to ze dwa roki temu nazad, mogły, kurwy jedne, za mąż powychodzić… – Można by to sprawdzić – wzdychał Stosz von Priedlanz. – Stanąwszy tamój… – Trzeba będzie.
– Jo, jo – mówił Otto Kuhn. – Trza będzie.
Stosz von Priedlanz, Łużyczanin, ale o czeskich korzeniach, był klientem Bibersteinów – podobnie jak jego ojciec, dziad i zapewne pradziad. Otto Kuhn pochodził z Bawarii. Nie chwalił się tym, będąc raczej milczkiem, ale gdy się już odezwał, gardłowy bełkot wątpliwości nie pozostawiał: tak potrafili krzywdzić piękną niemiecką mowę wyłącznie Bawarzy. – Ha! – popędzał konia Liebenthal. – Staniemy tedy, widzi mi się, w tym świdnickim bordelu. Mnie też ostatnim czasem często coś dupa na myśli. A we mnie, gdy o dupie pomyślę, budzi się poeta. Wypisz wymaluj: Tannhauser. – Ze mną jest tak samo. Ino bez Tannhausera.
– Hej! – Priedlanz poderwał się nagle, obrócił w siodle. – Widzieliście? Tam? – Co?
– Konny! Z tamtego garbu nas obserwował! Z wysoka, zza tamtych jedli. Teraz znikł. Skrył się… – Do czarta. Tego nam brakowało. Barwę rozpoznałeś?
– Czarny był. I koń kary.
– Czarny Jeździec! – zarechotał Stroczil. – Znowu! Ostatnio nic, cięgiem ino Czarni Jeźdźcy, czarne widma, Rota Śmierci. Rota Śmierci tu, Rota Śmierci tam, Rota przejeżdżała, Rota się pokazała, Rota na ludzi de Bergowa za Jizerą napadła… Ale żeby i tobie się udzieliło? Priedlanz? – Widziałem, niech mnie grom spali! Był tam!
– Popędźcie konie – rozkazał sucho Wilrych Liebenthal, nie spuszczając oczu ze skraju lasu. – I miejcie baczenie.
Usłuchali, pojechali szybciej, z dłońmi na rękojeściach mieczy. Konie chrapały. Reynevan czuł, jak falami ogarnia go strach.
Niepokój udzielił się wszystkim. Jechali czujnie, rozglądając się bacznie. Nikt już nie dowcipkował, wręcz przeciwnie – incydent potraktowano niezwykle poważnie. Do tego stopnia, że zorganizowano zasadzkę. Sprytnie i sprawnie. W jednym z mijanych rozdołów Stroczil i Kuhn zeskoczyli z siodeł i skryli się w chaszczach z kuszami gotowymi do strzału. Reszta pojechała dalej, przesadnie hałasując i głośno rozmawiając. Ślązak i Bawarczyk czekali w ukryciu prawie godzinę. Nadaremnie. Nie doczekali się nikogo jadącego śladem. Ale nawet wtedy napięcie nie spadło. Nadal jechali ostrożnie i często oglądali się wstecz. – Chybaśmy… – westchnął Stroczil – go zgubili…
– Albo się – wydusił z siebie Kuhn – jednak Priedlanzowi przywidział. – Ani jedno, ani drugie – warknął Liebenthal. – Łajdak jedzie za nami, widziałem go dopiero co. Na wzgórzu po lewej. Nie oglądać się, do czarta. – A to chytra jakaś cholera.
– Jedzie za nami… Czego chce?
– Diabli go wiedzą…
– Co robimy?
– Nic. Broń mieć w pogotowiu.
Jechali, spięci i ponurzy, drogą biegnącą wąwozami, wzdłuż brzegu szumiącego na bystrzynach Bobru, wśród jesiennych olch, wiązów, jaworów i licznych skupisk starych, gigantycznych niekiedy dębów. Widok był piękny i winien uspokajać. Nie uspokajał. Reynevan kątem oka patrzył na rycerzy, obserwował, jak rosła w nich złość. Kuhn, oglądając kuszę, mełł w zębach jakieś gardłowe bawarskie przekleństwa. Priedlanz spluwał. Gadatliwy zwykle Stroczil milczał jak grób. Liebenthal długo zachowywał pozory spokoju, wreszcie jednak i on nie wytrzymał. – A ten – wycharczał, obrzucając Reynevana paskudnym spojrzeniem. – A ten, piekło nam go nadało, na tej półzdechłej chabecie jedzie, że ani przyspieszyć! Wleczemy się przez niego jak te zasrane ślimaki! Reynevan odwrócił głowę, zdecydowany nie dać się sprowokować. – Heretyku jeden! – zaczepił go ponownie Liebenthal. – Co ci do łba strzeliło, od prawdziwej wiary odstąpić? Matki Boskiej się zapierać? Husudiabłu się kłaniać? Sakramentom bluźnić? – Dajże pokój, Wilrych – poradził spokojnie Stosz von Priedlanz. – Dajże pokój. Liebenthal sapnął, ale usłuchał. Jechali wśród ciężkiej ciszy. Reynevan zaś, do tej pory nie do końca zdecydowany, powziął postanowienie. Musiał uciec. Wychodziło, że Birkart Grellenort nie kłamał, faktycznie wszędzie miał oczy i uszy. Powieszony u podnóża Karkonoszy kapelan Zwicker nie był jedynym jego szpiegiem, był, okazywało się, jakiś donosiciel również w orszaku Ulryka Bibersteina. Wioząca go na Śląsk eskorta okazała się łatwa do wytropienia, a w grożącej konfrontacji z Czarnymi Jeźdźcami była raczej bez szans. Sam, myślał, łatwiej zdołam się skryć, łatwiej zmylę pogoń. Wprawa rycerzy nie uszła jednak jego uwadze. Tym ludziom nie można było tak po prostu uciec. Konieczny był sposób. Metoda. Po przejechaniu mniej więcej mili, równo w ogłaszane przez dzwon kościółka południe, wjechali do Janowie, dużej wsi nad Bobrem. Jakąś godzinę później dotarli do rozstaja – ich droga krzyżowała się tu z gościńcem wiodącym ze Świerzawy do Landeshutu. Pusty dotąd szlak zaroił się od podróżnych, a nastrój eskorty wyraźnie się poprawił. Rycerze przestali się oglądać, świadomi, że teraz, wśród gromady ludzi, są znacznie bezpieczniejsi niż w leśnej dziczy karkonoskiego podgórza. Priedlanz znów żalił się, że mu się ckni do baby, Stroczil wznowił zachwalanie odwiedzonych onegdaj zamtuzów. Otto Kuhn nucił pod nosem bawarskie piosnki. Tylko Liebenthal nadal był nerwowy, drażliwy i zły. Niemal każdy mijany podróżny zarabiał sobie u niego na mruczane pod nosem inwektywy. Żyd domokrążca został "mordercą Chrystusa", "krwiopijcą" i – jakżeby inaczej – "parchem". Wszyscy kupcy naturalnie byli "złodziejami", a hawerze z pobliskiej Miedzianki "walońskimi przybłędami". Wędrujący grupką Bracia Mniejsi doczekali się miana "pieprzonych nierobów", a jadący pod bronią joannici pojechali dalej jako "banda sodomitów". – Wiecie co? – odezwał się nagle Stroczil, bezbłędnie wyczuwając przyczynę nastroju. – Tak sobie dumam, że to nie był człowiek, ten czarny, co nas śledził. – Niby więc kto?