Biskup sapnął gniewnie. Potem z trzaskiem zamknął Biblię, a na tytułowej desce postawił puchar. I nalał weń burgunda z cynamonem. – Tak między nami – spytał po chwili, całkiem spokojnie – to do czego był ci ów Bielau? Bo przecie nie gwoli samej przyjemności zemsty i mordu? Coś chciałeś z niego wydobyć, na jakąś okoliczność wybadać. Na jaką? Ha, pewnie nie zechcesz powiedzieć… Szczegółów nie zdradzisz. Ale może choć ogólnie? Pomurnik uśmiechnął się, a był to uśmiech wyjątkowo paskudny. – Jeśli ogólnie – wycedził zza uśmiechniętych warg to czemu nie. Z Reinmara Bielaua zamierzałem wycisnąć informacje, które doprowadziłyby mnie do jednego z jego kompanów. Z tego zaś wydusiłbym dalsze informacje. Uzyskując tym samym nieco wiedzy. Ogólnej. Między innymi o tym, czy księga, którą dopiero co czytałeś, ojczulku biskupie, jest naprawdę tym, za co sie ją zwykło uważać. Czy też może nie jest warta więcej niż baśnie Ezopa Fryga.
– Interesujące – przemówił po chwili zadumy Konrad. – W samej rzeczy, interesujące. Tym niemniej moje rozkazy pozostają w mocy. Ad motorem Dei gloriom. A baśniami zajmiemy się w lepszych czasach.
Pomurnik sfrunął z blanków nyskiego zamku, zakoziołkował, porwany wiejącym od Rychlebów wichrem. Wyrównał lot, zaskrzeczał, poszybował w noc. Leciał w kierunku masywu Ślęży. Ale nie na samą Ślężę. Ślęża była dla amatorów, dla dyletantów, jako miejsce czarów odrobinę trywialna i raczej przereklamowana. Pomurnik leciał na Radunię, na jej wydłużony szczyt. Na kamienny wał i leżący w jego centrum magiczny, przypominający katafalk głaz. Monolit, który leżał tu już wtedy, gdy po Przedgórzu Sudeckim tupały mamuty, a wielkie żółwie składały jaja na dzisiejszej wyspie Piasek. Wylądowawszy na głazie, pomurnik zmienił postać. Wicher zatargał jego czarnymi włosami. Wzniósłszy obie ręce, zakrzyczał. Dziko, głośno, przeciągle. Cała Radunia, zdawało się, zadrżała od tego krzyku. Na odległym pustkowiu, na szczycie odległej góry, czerwone ognie zapałały w oknach górującego nad skalnym urwiskiem zamczyska Sensenberg. Niebo nad starą warownią rozjaśniła czerwonawa poświata. Wrota rozwarły się z hukiem. Rozbrzmiał demoniczny krzyk i tętent koni. Czarni Jeźdźcy spieszyli na wezwanie.
– Postanowiłem – oświadczył, bawiąc się sztyletem, Jan, książę na Ziębicach. – Postanowiłem dać ci szansę, Reinmarze Bielau. Reynevan zamrugał, oślepiony blaskiem świec, bolesnym dla jego oczu po długim przebywaniu w ciemnicy. Oprócz księcia w komnacie byli jeszcze inni. Znał tylko Borschnitza. – Choć zbrodnie twoje są ciężkie i najsroższej wołają kary – książę bawił się sztyletem – zdecydowałem się dać ci szansę. Byś choć zdziebko odkupił swe winy, skruchą zasłużył na Bożą łaskę. Jezus za nas cierpiał, a Bóg jest miłosierny, odpuszcza grzechy i oczyszcza z wszelkiej nieprawości. Choćby grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją. Na wstawiennnictwo Jezusa i miłosierdzie Pana naszego może liczyć każdy, nawet taki odszczepieniec, bluźnierca, czarownik, wykolejony szubrawiec, szczurzy pomiot, wrzód, śmieć, popapraniec, skurwiel i psi chuj jak ty. Warunkiem jest jednak skrucha i poprawa. Dam ci szansę poprawy, Reinmarze Bielau. – Husyci – Jan Ziębicki rzucił sztylet na stół, na leżącą na nim mapę – wciąż wahając się przed szturmem Kłodzka, leżą warownym obozem na południe od grodu, opodal wsi Rengersdorf, przy samym trakcie międzyleskim. Wiesz, gdzie to jest, prawda? Pojedziesz tam. Kralovec zna cię i ufa ci, posłucha więc. Skłonisz go, by zwinął obóz i pomaszerował na północ. Skusisz go jakimś kłamstwem, obietnicą bogatego łupu, sposobnością druzgocącego ataku na biskupie wojska, szansą ujęcia samego biskupa żywcem… Twoja zresztą rzecz, jakim go kłamstwem do tego przekonasz, ważne, by wymaszerował. Na północ, przez Schwedeldorf i wieś Roszyce, w dolinę Ścinawki, z dalszym kierunkiem na Nową Rudę. Rzecz jasna, husyci nigdy tak daleko nie dojdą, zajmiemy się nimi… wcześniej. Ważnym jednak jest… Czy ty mnie słuchasz? – Nie.
– Co?
– Nie zrobisz ze mnie zdrajcy.
– Ty już jesteś zdrajcą. Teraz tylko zmienisz strony.
– Nie.
– Reynevan. Wiesz, co można zrobić człowiekowi za pomocą rozżarzonych cęgów i smolnych kwaczy? Powiem ci: można tak długo przypiekać boki, aż organy wewnętrzne zacznie być widać zza żeber. – Nie.
– Bohater, co? – Jan Ziębicki skinął ręką. – Nie zdradzi? Nawet zawleczony do katowni? A co będzie, jeśli się pokaże, że to wcale nie bohatera tam zawloką? Że to komuś innemu będzie się przypalać boczki? A bohaterowi każe przypatrywać się zabiegom?
Zmartwiały i zupełnie sparaliżowany grozą Reynevan wiedział, nim jeszcze książę skinął dłonią. Wiedział, nim pachołkowie wciągnęli do izby Juttę. Bladą i nawet nie opierającą się. Książę Jan gestem nakazał, by przyprowadzono ją bliżej. Jeśli poprzednio Reynevan łudził się nadzieją, że feudał nie ośmieli się więzić ani znieważyć Apoldówny, że nie ośmieli się wyrządzić krzywdy szlachciance, pannie z rycerskiego rodu, teraz wyraz twarzy i oczu księcia rozwiał jego nadzieje i rozproszył je jak pył. Obleśnie i okrutnie uśmiechnięty Jan Ziębicki dotknął policzka Jutty, dziewczyna gwałtownie cofnęła twarz. Książę zaśmiał się, stanął za nią, gwałtownym ruchem zdarł z ramion cotehardie i koszulę, na oczach szamoczącego się w rękach pachołków Reynevana ścisnął w dłoniach obnażone piersi. Jutta syknęła i targnęła się, na próżno. Trzymano ją mocno. – Nim przystąpimy do przypiekania tych dwóch bliźniaczych śliczności – zaśmiał się Jan, brutalnie igrając z biustem dziewczyny – wezmę sobie panienkę do łoża. A jeśli dalej będziesz zgrywał bohatera, panienka trafi do ratuszowego karceru, niechże mają i tam uciechę. Bo trzeba ci wiedzieć, Bielawa, że oni wciąż się tam zabawiają, dozorcy i strażnicy, ta sama konfraternia co wówczas, gdy miała pecha wylądować tam Burgundka. Chłopaki dostaną drugą, która znudziła się księciu, hę, hę. A ciebie każę zamknąć w sąsiedniej celi. Byś wszystko słyszał i sobie wyobrażał. A potem… Potem będziemy przypiekać. – Puść ją… – wydyszał ledwie słyszalnie Reynevan. Puść ją… Zostaw… Nie śmiej… Miej nad nią litość… Książę… Zrobię, co każesz. – Co? Nie dosłyszałem! – Zrobię, co każesz!
Koń, którego mu dano, był narowisty, nerwowy i niespokojny – lub tylko udzielił mu się niepokój jeźdźca. Na gościniec za Bramę Grodzką odprowadził go poczet rycerzy, wśród nich Borschnitz, Seiffersdorf i Risin. I książę Jan, własną osobą.
Było zimno. Zmarzłe, pokryte szronem badyle trzeszczały pod kopytami koni. Niebo na południu ciemniało zapowiedzią śnieżycy. – Husyci – Jan Ziębicki ściągnął wodze swego wierzchowca – muszą pomaszerować w dolinę Ścinawki! I dalej traktem noworudzkim. Bądź więc przekonujący, Bielau. Bądź przekonujący. Niechaj pomoże ci w tym myśl, że jeśli ci się uda, jeśli husyci znajdą się tam, gdzie chcę ich mieć, ocalisz pannę. Zawiedziesz, zdradzisz: zgubisz ją, wydasz na hańbę i mękę. Staraj się więc. Reynevan nie odpowiedział. Książę wyprostował się w siodle. – Niech ci też w przedsięwzięciu dopomoże myśl, że gubiąc heretyków, ratujesz swą nieśmiertelną duszę. Jeśli za twoją sprawą wytniemy ich w pień, dobry Bóg z pewnością policzy ci ten uczynek. Reynevan nie odpowiedział i tym razem. Patrzył tylko. Książę nie spuszczał z niego oka. – Ach, cóż za wzrok, cóż za wzrok – wykrzywił wargi. – Iście jak u Gelfrada Sterczy, z którym wszak tak wiele łączy cię i łączyło. Nie popróbujesz straszyć mnie, jak Sterczą z szafotu? Nie powiesz: hodie mihi, cras tibi, co dziś mnie, jutro spotka ciebie? Nie powiesz tego? – Nie powiem.
– Rozsądnie. Bo ja za każdą wypowiedzianą sylabę odpłaciłbym ci. A raczej twojej pannie. Za każdą sylabę: jedno przyłożenie czerwonego żelaza. Nie zapominaj o tym, Bielawa. Ni przez chwilę nie zapominaj. – Nie zapomnę.
– Jedź!
W Bramie Grodzkiej siedzieli w kucki żebracy, trędowaci i włóczędzy. Książę Jan, wielce z siebie zadowolony, rozkazał marszałkowi Borschnitzowi rzucić im garść monet. Żebracy bili się o miedziaki, orszak jechał, podkowy donośnym echem dzwoniły pod bramnym sklepieniem. – Mości książę?