Staromiejski Rynek huczał od podków, łoskot i szczęk odbijały się echem od pierzei, wznosiły nad dachy. Hynek z Kolsztejna, rycerz z lwem, wspiął siwego konia tuż przed portalem staromiejskiego ratusza. – Pokój święty! – ryknął. – Czas na pokój święty! Dość krwi, gwałtu i zbrodni! Uwolnić więźniów! Uwolnić Zygmunta Korybuta, prawego pana naszego i króla! – Dość rządów krwawych klik! Koniec z przemocą, zbrodnią i wojną! Pokój wam przynosim! – Pokój święty! – jeźdźcy chórem podchwytywali hasło. – Pokój święty! Pax sancta! – Ludu miasta Pragi! – ryczał Hynek. – Stolicy Królestwa Czeskiego i wszystkich temu królestwu wiernych! Do nas! – Panie burmistrzu Starego Miasta! Panowie rajcy! Panowie ławnicy! Do nas! Bywajcie! Drzwi ratusza nie uchyliły się nawet na cal.
– Prago! – krzyknął Hynek. – Wolna Prago! I Praga odpowiedziała. Z trzaskiem otwarły się okiennice, wyjrzały zza nich strzemiona i łuczyska kusz, lufy hakownic, rury piszczał. Nagle, jak na komendę, Staromiejski Rynek utonął w ogłuszającym huku wystrzałów, w dymie i smrodzie prochu. Na stłoczonych na placu zbrojnych runęła nawałnica kul i bełtów. Eksplodował i wzniósł się krzyk, ryk, wrzask ranionych ludzi, rżenie i dzikie kwiki kaleczonych koni. Jeźdźcy zakotłowali się w bezładzie, zderzali jedni z drugimi, przewracali, tratowali tych, którzy z siodeł spadli. Część z miejsca pchnęła konie w galop, ale z rynku nie było ucieczki. Ulice zabarykadowano nagle belkami, przegrodzono przeciągniętymi w poprzek łańcuchami. Zza zapór sypnęły się bełty. A ze wszystkich stron, z Żelaznej, z Michalskiej, z Długiej Trzidy, z Celetnej, od Tynu, na rynek biegli uzbrojeni ludzie. Konni, osłaniając się wzajem tarczami, zbili się w kupę pod ratuszem, Hynek z Kolsztejna starał się zaprowadzić ład, chrypł od krzyku. A z domów wciąż strzelano, kule i bełty leciały z okien otaczających Staromiejski Rynek kamienic – z "Jednorożca", z "Czerwonych Drzwi", z "Baranka", z "Kamiennego Dzwonu", z "Łabędzia". Strzelano z okien i okienek, z wykuszy, z dachów, z sieni i bram. Rycerze i panoszę jeden po drugim lecieli z siodeł na ziemię, padały wierzgające konie. – Dobrze – powtarzał przez zaciśnięte zęby Flutek. Dobrze, prażanie. Tak trzymał! Oj, nie wyjdziesz pan z tego żywy, panie Kolsztejnski z Yaldsztejnów. Nie uniesiesz głowy. Hynek z Kolsztejna jakby dosłyszał, bo jego huf nagle podzielił się na dwa oddziały. Jeden, w jakieś sto koni, dowodzony przez rycerza z tarczą srebrnoczarną, pogalopował w stronę kościoła Świętego Mikołaja. Drugi, z samym Hynkiem na czele, uderzył na motłoch atakujący od Długiej Trzidy. Pierwszy oddział znikł Reynevanowi z pola widzenia, mógł tylko z wrzasku i szczęku wnioskować, że konni próbują przedrzeć się przez barykady, wyrąbać sobie drogę na most i Małą Stranę. Widział natomiast, jak oddział Hynka z impetem spadł na uzbrojonych mieszczan, jak pierwszą linię położył pokotem, jak drugą rozproszył. I jak na trzeciej utknął, nadziawszy się na zaporę z gizarm, dzid i wideł. Prażanie stali twardo, nie dali się przestraszyć. Było ich dużo. Byli silni. Pewni siebie. Bo wciąż nadbiegali nowi.
– Śmierć zdrajcom! – wrzeszczeli, atakując. – Do Wełtawy z nimi! – Bić, bić, nikogo nie żywić!
Rżały, stając dęba, ranione wierzchowce, walili się na śliską już od krwi ziemię jeźdźcy. A z okien wciąż leciały bełty, bełty, bełty… – Bić zdrajców! Do Wełtawy!
Jeźdźcy wycofali się, zawrócili na plac, rozproszyli się, małymi grupami pognali, by na własną rękę przebijać się przez barykady i łańcuchy przy Świętym Mikołaju i w Michalskiej. Ale Hynka z nimi nie było. Pod bohaterem spod Wyszehradu i Usti padł koń, cięty kosą po przednich nogach. Rycerz zdołał w porę zeskoczyć, miecza nie wypuścił, tych, co go opadli, porąbał. Oparłszy się plecami o ścianę domu "Pod Słoniem", skrzyknął ku sobie kilku podobnie spieszonych, widząc jednak, że koszeni bełtami padają, skoczył w sklepioną sień, wywalił drzwi barkiem. Prażanie kupą wpadli za nim do wnętrza domu. Hynek nie miał szans. Nie potrwało długo, a okrwawione ciało w jace ozdobionej lwem Markvarticów wyleciało z okna na piętrze i łomotnęło o praski bruk. – Defenestracja! – zaśmiał się wykrzywiony demonicznie Flutek. – Druga defenestracja! To mi się, psia mać, podoba! Sprawiedliwość i symbolika! Wyrzucony oknem Hynek dawał jeszcze słabe znaki życia. Prażanie obstąpili go. Jakiś czas wahali się. Wreszcie ktoś wahanie przełamał i dziabnął rycerza oszczepem. Drugi rąbnął toporem. A potem zaczęli dźgać i rąbać wszyscy. – Tak jest! – zaśmiał się Neplach. – Symbolika! Co, Reynevan? Co powiesz… Urwał. Reynevana w izbie nie było.
Trzeba było przyznać, że rycerz z tarczą podzieloną w skos na pola srebrne i czarne ratował życie rozsądnie i z pomysłem. Po pierwsze, identyfikującą go tarczę cisnął precz jeszcze na rynku. Gdy zaś odparci od barykad przy Owocnym Targu jezdni wycofali się za kościółek Świętego Linharta, gdzie znowu wpadli na prażan i wdali się w zażarty bój, srebrnoczarny rycerz bez wahania obrócił konia i umknął w uliczki, w galopie zdzierając z ramion płaszcz z bogatym haftem. Wyjechał, płosząc kaczki i żebraków, na placyk zwany Przy Kałuży. Słysząc okrzyki nadbiegającej od rynku pogoni zaklął, zeskoczył z siodła, trzepnął wierzchowca po zadzie, sam zanurkował w ciasny i ciemny przesmyk, wiodący ku ulicy Płatnerskiej. Prażanie z wrzaskiem pobiegli za stukiem kopyt konia, biegnącego w stronę dominikańskiego klasztoru i Wełtawy. Rzeki, w której odmętach, jak wynikało z nudnie już monotonnych wrzasków tłuszczy, znajdą wnet koniec wszyscy buntownicy i zdrajcy. Odgłosy cichły, oddalały się. Rycerz odetchnął, uśmiechnął się pod wąsem. Już był niemal pewien, że mu się powiedzie.
I kto wie, może by się mu i powiodło, gdyby nie fakt, że Reynevan doskonale znał teren. Ulica Płatnerska i odchodzące od niej zaułki mieściły w czasach przedrewolucyjnych kilka przytulnych i niedrogich burdelików, okolice te znał więc świetnie każdy student i każdy bakałarz Uniwersytetu Karola. Do tego Reynevan i Samson Miodek posługiwali się magią. Amuletami telepatycznymi. Bardzo prostymi, ale wystarczającymi do rudymentarnej telekomunikacji. Do tropienia i pościgu. Srebrnoczarny rycerz odczekał chwilę, czas wykorzystał na zakrycie zbroi kawałem znalezionej cwilichowej płachty. Przywarł do ściany, słysząc łomot podków, ale to tylko biegł koń bez jeźdźca, bułanek z okrwawionym bokiem. Za koniem biegła, kołysząc się i mucząc, łaciata krowa – skąd się tu wzięła, wiedziała jedna tylko cholera. Gdy ucichło, rycerz szybko ruszył w stronę Płatnerskiej. Wyszedł na ulicę, postał chwilę, rozejrzał się, nadsłuchując gasnących odgłosów walki i rzezi. Potem wszedł w pierwsze z brzegu podsienie i na podwórze, tu zabrał się do zdejmowania mogących go zdemaskować blach. Spomiędzy suszącej się na sznurze bielizny wywlekł koszulę, wystrzępioną mocno i obszerną, szytą ewidentnie dla baby w ciąży albo grubej zwyczajnie, z przyrodzenia. Gdy wciągał koszulę przez głowę, przez moment nic nie widział. A Reynevan z Samsonem moment ów wykorzystali.
Reynevan z rozmachem palnął rycerza podniesioną z ziemi deską. Samson palniętego chwycił za barki, potrząsnął, poderwał, z mocą pchnął na mur. O dziwo, miast po murze tym osunąć się bezwładnie, rycerz odbił się odeń, wyszarpnął z pochwy kord i zaatakował. Samson odskoczył, Reynevan zamachnął się swoją deską, rycerz odbił ją silnie, pchnął sztychem, tak szybko i fachowo zręcznie, że gdyby nie brane u fechtmistrza lekcje, Reynevan pożegnałby się z wątrobą i życiem. Rycerz zwinnie obrócił kord w dłoni i zadał szybkie cięcie; gdyby nie wyuczony unik, ostrze rozcięłoby Reynevanowi grdykę aż po kręgi szyjne. Groźną sytuację spacyfikował Samson, uderzeniem kija wytrącając rycerzowi broń, a jego samego obalając ciosem pięści. Cios był potężny, ale rycerz i tym razem ani myślał leżeć tam, gdzie upadł. Zerwał się, oburącz chwycił pustą beczkę, podniósł, stęknął, poczerwieniały z wysiłku rzucił, jak pociskiem, w Samsona Miodka. I tu trafiła kosa na kamień. Samson złapał beczkę w locie. I odrzucił niby piłkę. Rycerz runął, zbity z nóg, na stertę słomy. Podnieść się już nie zdołał. Reynevan i Samson zwalili się na niego, przygnietli, wykręcili i skrępowali ręce. Omotali głowę babską koszulą. Spętali nogi w kostkach długim powrozem. I zawlekli do pobliskiej piwnicy, za powróz ciągnąc. Nie cackali się. Nie zważali, że głowa rycerza rytmicznie stuka o kamienne stopnie, a on sam pojękuje i bluźni. Pchnięty na główki kapusty rycerz usiadł, stękając i klnąc. Gdy Reynevan zdarł mu szmatę z głowy, pomrugał. Piwnica miała okienko, dało się więc widzieć co nieco. Rycerz długo przypatrywał się Reynevanowi, krócej Samsonowi. I od razu ocenił, że z tych dwóch wyłącznie jeden jest partnerem do negocjacji. Spojrzał Reynevanowi prosto w oczy, odkaszlnął. – Rozumnie – wysilił się na uśmiech. – Roztropnie, bracie. Po co dzielić się z innymi, gdy można wszystko mieć dla siebie? Czasy są zbyt ciężkie i niepewne, by gardzić groszem. A grosz wpadnie ci do kabzy, obiecuję. Reynevan ukradkiem odetchnął z ulgą. Stuprocentowej pewności do tej pory nie miał i już na zapas frustrował się skutkami możliwej pomyłki. Ale gdy rycerz przemówił, o pomyłce mowy już być nie mogło. Ten głos słyszał dwa lata temu, trzynastego września, na Śląsku, w cysterskiej grangii w Dębowcu. – Zasłużyłeś… – srebrnoczarny rycerz oblizał wargi, łypnął na Reynevana. – Zasłużyłeś na nagrodę. Już choćby za spryt. Sprytnie mnie złapałeś, co tu gadać. Masz, co tu gadać, łeb na karku… Urwał. Zorientował się, że mówi na próżno, a jego słowa nie wywierają na adresacie żadnego wrażenia. Natychmiast przestawił się na inną taktykę. Przybrał dumną minę i zmienił ton. Na pański i władczy.