Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Padnij na kolana i okaż mi posłuszeństwo, a ocalisz życie! – warknął.

– Pan dał, Pan odjął. Jako się Panu upodobało, tak się stało. Niech będzie imię Pańskie błogosławione.

– A więc giń!

– Ja jestem mieczem Aniołów i posłusznym narzędziem Pana. Niech stanie się Jego wola – powiedziałem szybko.

Srebrzysty miecz runął z góry niczym spleciona w ostrze wiązka błyskawic. Zamknąłem oczy, gdyż była to moja ostatnia chwila. I wtedy usłyszałem brzęk jakby rozbijanego kryształowego pucharu. Uniosłem powieki i zobaczyłem, że ostrze Anioła spotkało się z drugim ostrzem. I w zderzeniu z nim pękło na setki srebrnych odprysków. W dłoni mego prześladowcy pozostała tylko dymiąca, czarna rękojeść.

– Dalej nie postąpisz – usłyszałem cichy głos.

Obok mnie stał wątły człowiek w burej kapocie. Twarz ukrył pod kapturem i tylko jaśniejące złotem włosy wymykały się spod materii. W dłoniach trzymał miecz, którym powstrzymał cios. To był mój Anioł Stróż. Zawsze rozpoznasz swego Anioła Stróża, niezależnie od tego, jaką by zechciał przybrać postać. Anioł o szarych skrzydłach cofnął się o krok, a na jego pomarszczonej twarzy odbiło się zdumienie i przerażenie.

– Idź ode mnie, przeklęty, w ogień wieczny – wyjąkał.

– I kto teraz mówi cytatami? – Roześmiał się wesoło mój Anioł Stróż, ale ja znałem już ten śmiech i wiedziałem, że nie wróży niczego radosnego.

I wtedy przemienił się przed nami. Oblicze jego pojaśniało jak słońce, a szaty stały się białe jak śnieg. Śnieżne skrzydła wzniosły się pod samą powałę, a rękojeść miecza zapaliła się blaskiem drogich kamieni. Zamiast burej kapoty, ubrany był teraz w srebrny półpancerz, wypolerowany niczym lustro, oraz spływający z ramion płaszcz.

– Oto nadszedł czas pomsty i zapłaty – rzekł z nietajoną satysfakcją w głosie, po czym schował miecz do pochwy i rozpostarł ramiona. – Pójdź w me objęcia, Mikaelu.

Anioł nazwany Mikaelem cofnął się z tak widocznym przerażeniem, że jego twarz wydawała się w tym momencie jedynie jakąś złowrogą maską, wyrzeźbioną, by budzić grozę w sercach żywych istot. Jednak nie zdołał uciec przed moim Aniołem, który szedł, potężny, jaśniejący i roześmiany. Złote włosy falowały niczym rozwiewane podmuchami wiatru. Nagle jego ramiona i skrzydła otuliły szarego Anioła, który wrzasnął głosem pełnym cierpienia. Kiedy usłyszałem ten krzyk, upadłem na kolana, gdyż dźwięk poraził nie tylko moje uszy, ale sięgnął gdzieś do samej głębi serca oraz umysłu. Był tak pełen grozy i rozpaczy, że nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek słyszał coś tak poruszającego. Jednak nie mogłem odmówić sobie zaspokojenia grzesznej ciekawości, i z klęczek, opierając dłonie na wilgotnej podłodze, pilnie obserwowałem wszystko, co działo się przed moimi oczami. W końcu nie sądzę, by na świecie żyło wielu ludzi, którzy zostali obdarzeni doświadczeniem oglądania walki dwóch Aniołów. Jednak to, co się działo, trudno była nazwać walką czy pojedynkiem. Anioł o szarych skrzydłach niemal zniknął w łunie świętego blasku, która zdawała się już nawet tłumić krzyk. Oglądałem tylko jego czerniejącą twarz i ogromniejące oczy wypełnione bezbrzeżnym cierpieniem. Wiedziałem, że długo nie zapomnę tego widoku. A potem mój Anioł Stróż odstąpił i strzepnął z dłoni oraz skrzydeł szary pył. Taki był koniec istoty nazywanej Mikaelem.

Z kąta usłyszałem chrapliwy jęk i zobaczyłem, jak Odryl Bratta usiłuje nabrać powietrza w płuca i drze palcami koszulę na piersiach.

– Yhhhhh! – zacharczał, a z jego ust spłynęła ślina zmieszana z krwią.

Upadł na kolana, a ja widziałem jego wybałuszone z przerażenia oczy i twarz, która nabiegła ciemną czerwienią. Jeszcze przez chwilę trzymał się za pierś, a potem dłonie mu opadły i uderzył czołem w kamienie. Przyglądałem się, jak wierzga nogami, lecz moment później znieruchomiał. Cóż, nie da się ukryć, że miał nieliche szczęście, kończąc na, jak to mówią, uderzenie krwi do mózgu, gdyż bracia-inkwizytorzy i ja sam z całą pewnością nie dalibyśmy mu zejść tak szybko i przyjemnie z tego padołu łez.

– Mordimerze, mój Mordimerze – rzekł Anioł z dziwnym zaśpiewem w głosie. – Jak mogłeś próbować zmierzyć się z istotą niegdyś ukształtowaną z blasku samego Pana? Która, choć upadła tak nisko, jak nikt przed nią, to zachowała potęgę i moc? Jak mogłeś sądzić, że nawet twoja głęboka wiara uratuje cię przed jednym z potępionych Aniołów?

– A jednak tak się stało – odparłem, unosząc wzrok, ale zaraz uciekłem ze spojrzeniem, gdyż w źrenicach mego Anioła wirowała bezdenna pustka.

– A jednak… – powtórzył po chwili cichszym głosem, jakby zastanawiając się nad moimi słowami.

Blask rozjaśniający piwnicę zgasł i kiedy powtórnie spojrzałem w stronę Anioła, był znowu tylko niewielkim człowieczkiem w burej kapocie. Podpierał się na ogromnym, świetlistym mieczu, który teraz tak dziwnie wyglądał w jego dłoniach.

– Cóż za zuchwalstwo – powiedział z westchnieniem. – Sądzić, że przybyłem tu przymuszony mocą twej wiary. To był tylko kaprys, Mordimerze. Kaprys i przemożna chęć zakończenia dawnego sporu, który ciągnął się zbyt długo i o którym pamięć zbyt boleśnie raniła.

– Tak, mój panie – odparłem, pochylając głowę.

Usiadł w kącie piwnicy i podkulił nogi, obejmując je dłońmi. Gdzieś w międzyczasie, nie zauważyłem nawet kiedy i gdzie, zniknął jego jaśniejący miecz.

– Nadchodzi czas wielkiego oczyszczenia, Mordimerze. Bo już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona – powiedział, cytując świętego Mateusza. – A my tylko nie wiemy, kiedy uderzy ostrze i gdzie trafi.

– Tak, mój panie – powtórzyłem.

– Być może uderzy w ciebie, Mordimerze – dodał, a ja poczułem, jak lodowaty dreszcz przebiega mi od nasady karku aż do krzyża. – Gdyż być może nie jesteś tym, na kogo wyglądasz.

– A kim jestem, mój panie? – ośmieliłem się spytać.

– Właśnie. Kim jesteś, Mordimerze?

– Bożym stworzeniem? – odparłem cicho i z lekko pytającą intonacją.

Roześmiał się śmiechem, który wywołał ciarki na skórze.

– Bożym. Bóg. Boga. Boże – wymruczał. – A powiedz mi, gdzie jest Bóg?

– To ty mi powiedz, gdzie Go nie ma, panie – odparłem, a słowa te zabrzmiały śmielej niżbym tego sobie życzył.

Uniósł głowę tak szybko, że nie zdążyłem cofnąć wzroku. Na moment runąłem w labirynty szaleństwa wypełniające jego źrenice i poczułem, że za chwilę sam stracę zmysły. Na szczęście odwrócił głowę, ale ja i tak cofnąłem się pod samą ścianę, jak po silnym ciosie.

– Nigdzie Go nie ma – powiedział cicho. – Choć tak bardzo Go pragniemy.

Opierał się prawą dłonią na kamiennej posadzce, a kamienie zamieniały się w lawę i wrzały pod jego dotykiem. Zdawał się jednak tego nie zauważać.

– Zniknął – rzekł głosem, w którym drgały bezbrzeżny smutek oraz nieogarniona tęsknota. – I nie wiemy, gdzie Go szukać. Nawet Jego blask zginął i nie pojmujemy już, czego pragnął nasz Pan, nie pamiętamy już, jak wypełniać Jego przykazania, jak okazać Mu naszą miłość… Mówią… mówią, że przestał nas kochać… I dlatego odszedł…

Rozpacz w głosie Anioła była tak ogromna, że poczułem, jak, niezależnie od swej woli, płaczę, a łzy spływają mi po policzkach i brodzie. Przetarłem je rękawem, ale płakałem dalej.

– Myśleliśmy, że Jezus jest emanacją Pana, ale i On zniknął, pozostawiając nas w smutku. Niektórzy z nas mówią, że Bóg umarł…

– To nieprawda! – krzyknąłem, powstrzymując szloch dławiący gardło, choć własne zuchwalstwo przyprawiło mnie o drżenie.

– To nieprawda – potwierdził spokojnie Anioł. – Gdyż jeśli On by umarł, my umarlibyśmy w tej samej chwili. – Pokiwał głową. – Tak, to z pewnością nieprawda – dodał, jakby chciał przekonać samego siebie.

– Inni mówią, że odszedł do światów tak dalekich i w eony tak odległe, że nasz wzrok nie może przeniknąć bariery czasu oraz przestrzeni – ciągnął dalej, z opuszczoną głową i z tym samym smutkiem, który doprowadzał mnie do łez. – Ja się z tym nie zgadzam…

73
{"b":"100542","o":1}