– Nic nie rozumiesz, inkwizytorze – powiedział Chudy. – Ale pozwól nam…
– To wy pozwólcie przodem – rozkazałem, tym razem ostrym tonem. – Ręce za siebie – dorzuciłem, wyciągając z zanadrza zwój liny, którym zamierzałem związać im dłonie.
– Wskażemy ci drogę prawdziwej wiary! – krzyknął Gruby niemal błagalnym głosem, a ja podszedłem i uderzyłem go wierzchem dłoni w usta. Zalał się krwią.
– Ręce! – powtórzyłem.
Tym razem posłusznie się odwrócili, a ja związałem im dłonie w nadgarstkach, a potem połączyłem więzy sznurem, tak by musieli iść w parze. Sznur jednak był na tyle długi, aby spacer taki nie okazał się zbyt uciążliwy dla prowadzącego. Wypchnąłem ich za drzwi, na korytarz, i wtedy ujrzałem światło zbliżające się od strony wejścia. Mnisi również dostrzegli, że nadciąga pomoc i Gruby zawył: „inkwizytor, jest tu inkwizytor!”. Trzasnąłem go pięścią za uchem i zwalił się na kamienie jak martwy. Ale nie był martwy, wierzcie mi, gdyż Mordimera Madderdina nie po to szkolono całymi latami, by zabijał jednym ciosem ludzi, którzy mogą mu się jeszcze przydać. Chudy wywrócił się na towarzysza, a ja przeskoczyłem nad nimi i zdmuchnąłem świecę. Trzymając się blisko ściany, ruszyłem w stronę światła. Miałem nosa, uciekając ze środka korytarza, gdyż usłyszałem tylko, jak obok mnie gwizdnęła strzała, wystrzelona zapewne z kuszy. Pobiegłem pędem, wiedząc, że nawet najlepszy strzelec musi mieć choć chwilę czasu na załadowanie broni. Światło zgasło, a ja wpadłem na jakiegoś człowieka ubranego w płaszcz oraz kolczugę, i jednym, szybkim ruchem wbiłem mu nóż w gardło. Zacharczał, zbryzgał mnie krwią z rozszarpanej tętnicy i próbował wczepić się we mnie palcami. Odepchnąłem go jednak i ruszyłem, słysząc oddalający się korytarzem tupot butów. Mężczyzna w płaszczu oraz kolczudze był tylko strażnikiem, moja ofiara natomiast uciekała ciemnym korytarzem, na pewno znając drogę znacznie lepiej niż ja. Mogłem kierować się tylko słuchem, ale wiedziałem, że człowiek ten zmierza do pustej piwniczki. Jeśli pojawi się w niej dużo wcześniej niż ja, to być może zdoła zamknąć przejście, więżąc w lochach biednego Mordimera. I mając czas, aby ruszyć po posiłki…
Bogu dziękować, wpadłem do piwnicy w momencie, kiedy kanonik grzebał właśnie przy dźwigni. Tym razem wnętrze było oświetlone dwiema pochodniami przymocowanymi żelaznymi hakami do muru. Ledwo się zmieściłem w szczelinę i zanim Bratta zdążył się poderwać, kopnąłem go z całej siły, z rozpędu, w żołądek. Wrzasnął zduszonym głosem, odtoczył się pod ścianę i huknął łbem w kamienie. Już się przestraszyłem, że biedaczysko zrobił sobie krzywdę, ale nie… Zajęczał, starając się złapać powietrze w płuca, i zaczął się gramolić na czworakach.
– Witajcie, księże kanoniku – odezwałem się serdecznym tonem. – Cóż to za nieoczekiwane spotkanie…
– Będziesz… będziesz się w piekle smażył – zdołał wycharczeć i otarł krew spływającą mu z czoła.
– Nie jest to wykluczone, choć ośmielam się mieć nadzieję na inny los – odparłem spokojnie. – Sądzę jednak, że w razie czego będziecie mieli wiele czasu, by przygotować mi tam miejsce…
Zaklął paskudnie i zdołał się wreszcie podnieść na nogi.
W całej tej sprawie był jeden problem, który szczególnie mnie interesował, i jedno pytanie, które koniecznie chciałem zadać. Kto wie, może uda mi się otrzymać odpowiedź, wykorzystując fakt, że Odryl Bratta musiał być, delikatnie mówiąc, zdenerwowany? A w nerwach ludzie mówią przecież wiele rzeczy, o których w innym wypadku nawet by się nie zająknęli.
– Wyjawcie mi, drogi kanoniku, jeśli łaska, kim był czwarty człowiek z przesłuchania heretyków?
– Czwarty człowiek – powiedział, jakby smakując te słowa. – O tak, już niedługo poznacie, kim był czwarty człowiek.
– Zastanawiam się tylko, co was podkusiło, by tak zdecydowanie negować jego istnienie, skoro pisarz Hausmann wyraźnie pisał o jeszcze jednym przesłuchującym?
– Zniszczyłem protokół!
– Czyżby? – Roześmiałem się. – Ciekawe w takim razie, co ja czytałem?
– Cholerny Hausmann! – syknął kanonik. – Bazgrał jak kura pazurem, więc sporządził czytelniejszą kopię… Szszlag!
Pokręciłem głową.
– Kiepski z was konspirator – stwierdziłem.
– To już nieważne – mruknął. – Ten, którego nazywacie czwartym człowiekiem, ukarał Hausmanna i Folkena, gdyż nie zawierzyli słowom świątobliwych mnichów. I w ten sam sposób ukarze każdego, kto nie przyjmie jedynej i prawdziwej wiary! A ja doznałem oświecenia! Przysiągłem sobie – w głosie Bratty usłyszałem gniew – tępić do końca życia tych, co ufają Bestii i jej prorokom, a nie naszemu ukochanemu Panu, który zmarł na Krzyżu!
– Aha – rzekłem i postanowiłem pominąć milczeniem jego heretyckie wyznania, gdyż z podobnym przykładem bezrozumnego fanatyzmu spotkałem się już niegdyś w Gewicht. – Czyli letarg to sprawka czwartego człowieka? Dobrze, będziemy mieli czas, byście spokojnie wyjawili nam, jak to wszystko się stało.
W lochu było zimno, wilgotno i szalał przeciąg. Przy ścianach nerwowym, drżącym blaskiem płonęły pochodnie, dające chyba tyle samo światła co dymu. W tym drgającym świetle twarz Odryla Bratty raz wyłaniała się z cienia, a raz w nim ginęła. Zważywszy, iż miał ją całą we krwi, dawało to upiorny efekt.
– Już nie żyjesz, Madderdin – rzekł i splunął na posadzkę czerwoną plwociną.
– Co ma być, to będzie – odparłem beztrosko. – Ale raczcie mnie oświecić, drogi kanoniku. Kto pozbawi mnie życia. Wy? Teraz? Tutaj?
– O, nie, nie ja – odrzekł z dziwnym rozmarzeniem w głosie. Rozmarzeniem, które nadzwyczaj mi się nie spodobało, gdyż świadczyło, że trzyma w zanadrzu jakąś niespodziankę.
– W takim razie… – Rozejrzałem się teatralnie na lewo i prawo, a potem wzruszyłem ramionami. – Co to, niewidzialni przyjaciele? – zadrwiłem.
– Czasami niewidzialni – powiedział z paskudnym uśmiechem. – Ale teraz za twoimi plecami.
To oczywiście stara sztuczka, na którą nie nabiera się nikt dysponujący jakim takim doświadczeniem oraz jakim takim intelektem. Tylko widzicie, mili moi, Odryl Bratta nie miał żadnego powodu, by odwracać moją uwagę. Stał na tyle daleko, że nie byłby w stanie mnie uderzyć, a ja zagradzałem mu jedyną drogę ucieczki. Dlatego mogłem zupełnie spokojnie i bez lęku się odwrócić. Tak też i zrobiłem. A to, co ujrzałem, spowodowało, iż skamieniałem (podejrzewam, iż w tamtej chwili żona Lota byłaby przy mnie niczym chyża gazela o poranku). A potem miałem jedynie tyle sił, by wciągnąć ze świstem powietrze, i tyle przytomności umysłu, by zorientować się, iż drżą mi dłonie, a ciało oblał lodowaty pot.
Stał przede mną, ogromny i złowrogi. Z szarymi skrzydłami, jakby utaplanymi w błocie, i twarzą zrytą zmarszczkami. Jego oczy pałały ogniem, a w dłoniach dzierżył błyszczący srebrem miecz.
– Oto jestem – rzekł, a jego głos poniósł się po lochu tubalnym echem. – By ukarać niewiernych i ratować wyznawców prawdziwej wiary.
Te słowa mnie otrzeźwiły. Spojrzałem mu prosto w oczy. Tym razem już bez trwogi w sercu.
– Nie masz żadnej mocy nade mną, jeśli z góry nie będzie ci to dane – odparłem słowami Pisma.
Roześmiał się, a jego śmiech zabrzmiał niczym przeciągły, głuchy warkot.
– Mały człowieczku – rzekł z pogardą. – Będziesz błagał przez wieczność o szybką śmierć, lecz ona nie nadejdzie.
– W każdym położeniu bierzcie wiarę jako tarczę, dzięki której zdołacie zgasić wszystkie rozżarzone pociski Złego – odparłem słowami świętego Pawła.
– Sądzisz, że pomoże ci to? – Przyglądał mi się ciekawie, jakby widział przed sobą okaz szczególnie interesującego robaka, z którego zwyczajami trzeba się zapoznać, zanim się go rozdepcze. – Ta znajomość kilku nic nie znaczących słów?
– Błogosławieni niezłomnego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni żołnierze wiary, albowiem nazwani będą synami Bożymi – rzekłem.
Warknął wściekle i uniósł miecz. Ostrze sięgnęło niemal powały. Nadal nie spuszczałem z niego wzroku i wyraźnie widziałem, że zdumiewa go oraz złości mój upór.