– Tak, tak – westchnął. – Tylko, żebyś się później nie tłumaczył splotem nieszczęśliwych okoliczności. – Pogroził mi żartobliwie palcem.
Spojrzał w stronę szklanej szafeczki, gdzie pyszniły się kryształowe kielichy oraz butelka wina, i westchnął, odwracając wzrok.
– Wiesz, że mleko rzeczywiście pomaga? – zapytał. – Na te moje cholerne wrzody. Miałeś rację, synku. – Zamyślił się przez chwilę. – Znasz sprawę Folkena? – zagadnął krótko.
– Nie, Wasza Ekscelencjo – odparłem, zadowolony, że biskup tak dobrze zapamiętał moją jakże prostą i jakże skuteczną receptę. – Inkwizytorzy nie zajmowali się śledztwami, które prowadził mistrz Folken pod nadzorem księdza kanonika.
– To ja wiem najlepiej – burknął biskup. – Sam przecież powierzyłem je temu tam. – Machnął dłonią w stronę drzwi, mając na myśli czekającego za drzwiami kanonika. – A on nie umiał nawet dopilnować kata! Łajdak!
Wstał, znowu ciężko wzdychając, i podszedł do jednej z sekreter. Wyciągnął cieniutki zwój papierów i rzucił go na blat.
– Zapis śledztwa prowadzonego przeciwko dwóm heretykom – powiedział. – Obaj pochodzili z południa, z klasztoru Braci Ubogich, w Pellerin. To dziwna sprawa, Mordimerze. – Zabębnił palcami po blacie, a jego wzrok błądził gdzieś nad moją głową. – Przyjrzyj się dobrze zeznaniom i donieś mi jutro, co o tym wszystkim sądzisz.
Jego spojrzenie wróciło w moją stronę.
– Jakieś pytania?
– Czy mistrz Folken jest w stanie nadającym się, by go przesłuchać?
– Nie – odparł krótko biskup. – Niestety, nie.
No cóż, to wiele wyjaśniało. Pytanie tylko brzmiało, czy mistrz Folken został nieudolnie przesłuchany (co byłoby kolejnym skandalem), zdechł z opilstwa, czy też, przerażony widmem procesu, popełnił grzech samobójstwa. Postanowiłem zapytać o to biskupa, chociaż zastanawiałem się, czy zechce mi odpowiedzieć. Ale jednak!
– Mordimerze. – Biskup zastukał nerwowo knykciami w blat. – Folken leży w lazarecie, a jego stan jest… hem, hem, ciężki…
– Dlaczego przepytano go w taki sposób? – zapytałem, starając się nie ujawniać emocji ani tego, co myślę o podobnym braku profesjonalizmu.
– Szkopuł w tym, że jego nie przesłuchiwano – wyjaśnił Gersard ponurym tonem. – Po prostu wpadł w letarg, na który lekarze nie mogą nic poradzić. Leży i ani drgnie. Jak kłoda. Jak martwy.
No, no, pomyślałem, czyżby moi szlachetni koledzy inkwizytorzy przedawkowali ziółka wsypane do Folkenowego dzbanka?
– Dobrze już. – Jego Ekscelencja machnął ręką. – Idź, Mordimerze. Aha, chłopcze, jak tam stoisz z finansami?
Uśmiechnąłem się smutno w odpowiedzi, chociaż samo pytanie świadczyło o życzliwości biskupa. Co mu się w ogóle stało? Skąd ten dzień dobroci dla waszego uniżonego sługi?
– Tak jak myślałem – powiedział biskup gderliwie. – Dlaczego wy, młodzi, nie potraficie docenić materialnych wartości, co? Ustatkuj się, Mordimerze. Weź sobie za żonę jakąś przyzwoitą dziewczynę, zamieszkaj we własnym domu… Bo co to za mieszkanie po karczmach, chłopcze? Co to za miłostki z nierządnicami?
No, proszę. Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu interesował się życiem biednego inkwizytora. Grajcie, surmy anielskie! Co prawda Tamila, którą biskup łaskawie określił jako nierządnicę, była w rzeczywistości właścicielką drogiego i popularnego domu schadzek, ale wiadomości miał Gersard w miarę dokładne, gdyż rzeczywiście łączył mnie i ową damę pewien bliższy związek natury nie tylko duchowej. Można jednak powiedzieć, że wiele godzin zajmowały nam pobożne praktyki, gdyż Tamila potrafiła poświęcić mnóstwo umiejętności oraz czasu temu, którego zwała „moim wielkim, cudownym bogiem”. Nie powiem, by było to niemiłe grzesznej próżności biednego Mordimera.
– Ech. – Biskup wziął kawałek pergaminu, nabazgrał coś na nim, złożył zamaszysty podpis i posypał inkaust piaskiem. – Idź z tym do skarbnika, tylko nie przechlaj od razu wszystkiego i żebym nie słyszał, że się ciągle zabawiasz w burdelach. A potem skargi, że wy, inkwizytorzy, nic nie robicie prócz ochlejstwa i chędożenia.
Mogłem się domyślić, skąd pochodziły te pełne jakże jadowitego fałszu doniesienia, i pomyślałem sobie, że wdzięczną historyjkę o mojej rozmowie z kanonikiem puszczę w miasto. W Hezie plotki szybko się rozchodzą, więc ksiądz na pewno usłyszy ją nieraz i to w uatrakcyjnionej formie.
– No. – Podał mi pergamin. – Z Bogiem. Swoją drogą, Mordimerze. – Uśmiechnął się promiennie. – Ty to dopiero masz niewyparzoną gębę. Twoje szczęście, mój chłopcze, że kocham cię jak rodzonego syna, którego nie mogłem nigdy mieć z uwagi na powołanie Bożej służby…
Skłoniłem się nisko i wziąłem pod pachę protokoły z przesłuchań. Ostatnie słowa biskupa trochę mnie zmroziły, gdyż jego życzliwość mogła być równie niebezpieczna, co niechęć. A może nawet groźniejsza.
– Przyjdź, kiedy już będziesz gotowy – rzekł jeszcze, gdy stałem przy drzwiach. – I wyjaw, co o tym wszystkim sądzisz. Aha, a temu tam za drzwiami przekaż, żeby czekał, póki go nie wezwę.
– Oczywiście, Wasza Ekscelencjo.
Za drzwiami kanonik siedział na ławie i gotował się ze złości.
– Księże kanoniku – powiedziałem łagodnym tonem. – Jego Ekscelencja prosi…
Kanonik zerwał się z miejsca.
– …żebyś nie ruszał stąd dupy, póki nie raczy cię wezwać – dokończyłem głośno i usłyszałem kolejne parsknięcie kancelisty.
Wyszedłem na schody, bardzo zadowolony z siebie, i rozwinąłem pergamin. Biskup nabazgrał tam kilka wielce niewyraźnych zdań, ale za to dokładnie zobaczyłem sumę, jaką kazał wypłacić skarbnikowi. A było to trzysta koron. Mój Boże, trzysta koron! Jego Ekscelencja musiał chyba zachorować. Były takie czasy, kiedy suma trzystu koron nie robiła na mnie wrażenia, ale w tej chwili była jak zbawienie. Tak to już jest, że kiedy masz kaca, to z przyjemnością sięgniesz nawet po cienkie winko, które w chwilach powodzenia kazałbyś karczmarzowi wlać za karę do gardła. Zresztą, trzysta koron w każdych czasach to było trzysta koron. Można było za tę sumkę w Hezie przeżyć i pół roku (a skromnie nawet rok), co oznaczało, że wasz uniżony sługa co najmniej przez najbliższy miesiąc będzie miał co jeść i co pić, a może nawet popłaci najpilniejsze zobowiązania. Szczodrość biskupa była naprawdę zdumiewająca i łudziłem się, że to moje wielodniowe wyczekiwanie w kancelarii zmiękczyło twarde serce Jego Ekscelencji.
Dotarłem do karczmy, w której wynajmowałem pokój, i starałem się omijać tłum. W zasadzie nie muszę lękać się złodziejaszków, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. W końcu mogłem trafić na jakiś złotopalcy talent, a utrata trzystu koron bardzo by mnie zabolała.
Korfis wygrzewał się na ławie przed karczmą, wystawiając twarz na promienie słońca.
– Praca wre – powiedziałem na przywitanie.
Otworzył leniwie oczy.
– Mordimer. – Uśmiechnął się. – Wcześnie dzisiaj.
– Ano – przytaknąłem. – Przypomnij: ile ci jestem winien?
Otworzył oczy jeszcze szerzej.
– Nie mów, że masz pieniądze! – prawie krzyknął.
– Wiesz, Korfis, nie wszyscy w Hezie muszą o tym wiedzieć. – Pokręciłem głową. – Chodź do mojego pokoju.
Wdrapaliśmy się po trzeszczących schodach. Pokój, który wynajmowałem, znajdował się na końcu korytarza, a prowadziły do niego cztery strome stopnie. Drzwi były zamykane na solidny zamek, ale z doświadczenia wiedziałem, że wprawny włamywacz bardzo szybko by sobie z nim poradził. Tyle, że w środku niewiele znajdowało się cennych rzeczy. Szczerze mówiąc, w ogóle nie było w nim cennych przedmiotów. Może za wyjątkiem oficjalnego inkwizytorskiego stroju: czarnego kubraka z wyhaftowanym złamanym srebrnym krzyżem, czarnego płaszcza i równie czarnego kapelusza o szerokim rondzie. Ale nie sądziłem, by znalazł się śmiałek, który skradłby mi mój uniform. W końcu za podawanie się za inkwizytora groziły kary tak surowe, że nawet największego zuchwalca mogły przyprawić o drżenie łydek. Poza tym na podłodze piętrzyły się książki, które dostałem w podarunku od zacnego mistrza drukarskiego Maktoberta, a jeden stosik zastępował nawet nogę od rozchwierutanego zydla. Jeszcze tylko łóżko, stolik, krzesło, oliwna lampka, skrzynia z odzieżą na zmianę – i to był cały majątek biednego Mordimera. Usiadłem na krześle, a Korfis rozsiadł się na łóżku, które niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem.