Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Hez-hezron jest wielkim miastem. Mówi się, że mieszka tu na stałe pięćdziesiąt, może nawet sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Ale iluż podróżnych, kupców, wagabundów, cyrkowców, bardów, złodziei, zbiegłych chłopów, szukających lepszego życia, czy służących pozbawionych pana, przybywa z prowincji i innych miast? Któż wie, ilu ludzi tak naprawdę tłoczy się na ulicach, w dokach, w karczmach i pałacach Hez-hezronu? Może sto tysięcy, a może sto pięćdziesiąt? Dlatego też jedynie garstka mogła rozpoznać mnie po twarzy. My, inkwizytorzy, wolimy stać w cieniu i nie rzucać się ludziom w oczy. Z tego też powodu, jak już wspomniałem, popychano mnie, przeklinano, szarpano, a jakiś złodziejaszek próbował oderżnąć mi sakiewkę. I to wreszcie wyrwało mnie z nostalgicznego zamyślenia. Przytrzymałem go, pchnąłem sztyletem pod serce i wrzuciłem z powrotem w tłum. Nie wydał nawet jęku, gdzieś za moimi plecami opadał na ziemię, przytrzymywany czyimiś ramionami. Nikt nie zauważył zajścia. Wieczorem ront miejskiej straży zawlecze obdarte ze wszystkich cennych rzeczy ciało do kostnicy, skąd grabarze wywiozą je za mury miasta zaprzężonym w woły wozem. Każdej nocy takie wozy, wyładowane ciałami, zmierzały za rogatki i chowano, w wielkich wspólnych mogiłach, wszystkich tych, którzy zdechli z głodu, chorób, starości lub pchnięci nożem. Miejsce to nazywano Dołami i nawet ja niechętnie zapuściłbym się tam po zmroku. W sprawach skrytobójstw rzadko wszczynano śledztwa, chyba że chodziło o kupców, należących do cechów, czy szlachtę. No i, oczywiście, księży. Czasami też uniwersytet upominał się o śledztwo w sprawie pomordowanych skolarzy, ale zwykle sami byli sobie winni, gdyż żakowskie bractwa potrafiły być dużo bardziej niebezpieczne niż złodziejskie bandy.

Wytarłem ostrze sztyletu i włożyłem go z powrotem do pochwy przy pasie. Zabijanie ludzi nie było dla mnie chlebem powszednim, ale nie widziałem też powodów żałować ludzkich śmieci, które bezsensownie tłoczyły się na ulicach metropolii. Zresztą, kto napatrzył się tyle na śmierć, co ja, temu stawała się już ona niemal obojętna. A poza tym byłem rozgoryczony tym, jak traktował mnie biskup, i być może stąd wzięła się pewna naganna pochopność w moim postępowaniu. W każdym razie odmówiłem krótką modlitwę za spokój duszy człowieka, który miał nieszczęście przed chwilą umrzeć. Zresztą, czyż tak naprawdę nie oddano mu przysługi? W końcu nadzieja na zbawienie więcej była warta od bezsensownego życia, które wiódł na ulicach Hezu.

W końcu dotarłem do pałacowych bram, gdzie strażnicy przepuścili mnie bez słowa na tereny należące do biskupa. Starannie wyżwirowana aleja ciągnęła się wśród wysokich cyprysów, rzucających długie, chude cienie. Słyszałem szczęk nożyc ogrodników przycinających bukszpanowe żywopłoty, wystylizowane na zwierzęce kształty, oraz cichy szmer fontann. Na terenie biskupich ogrodów powietrze było świeże, ożywcze i z radością można je było wdychać pełną piersią. Biały pałac biskupa Hez-hezronu jaśniał w słońcu, a jego pokryte srebrem kopuły biły odbitym blaskiem, jak rozpalone w ogniu. Kancelaria mieściła się w dwupiętrowym budynku, przylegającym zachodnim bokiem do pałacu. Przy schodach stało następnych dwóch strażników, w kolczugach ukrytych pod szerokimi płaszczami i z dwumetrowymi halabardami w dłoniach. Tak jak poprzedni, spojrzeli tylko na mnie przelotnie i bez słowa przepuścili do środka. Zdążyli się już przyzwyczaić do mojego widoku.

Biura samego biskupa znajdowały się na pierwszym piętrze i tam właśnie codziennie czekałem na terenie wewnętrznej kancelarii. Od apartamentów Gersarda dzieliła mnie raptem jedna para drzwi. Usiadłem sobie spokojnie na drewnianej ławie i skinąłem głową pracującemu za biurkiem kanceliście.

– Jego Ekscelencji jeszcze nie ma, inkwizytorze Madderdin – powiedział. – I nie wiem, czy dzisiaj będzie.

– Cóż – westchnąłem. – Poczekam.

Pokiwał głową i z powrotem zanurzył się w papierach, które zebrały się w pokaźny stos na blacie jego biurka. I wtedy do środka wszedł z rozmachem nie kto inny jak sam dostojny kanonik. Za nim pędziło dwóch czarno ubranych kleryków o bladych twarzach, a każdy dźwigał jakieś księgi i zwoje.

– Jego Ekscelencji nie ma – oznajmił sucho kancelista i z tonu głosu wywnioskowałem, że nie przepada za księdzem.

– Zaczekam – warknął kanonik i wtedy jego wzrok padł na mnie.

Odpowiedziałem mu spojrzeniem, nie wstając z ławy, a on patrzył na mnie i coraz bardziej czerwieniał.

– Inkwizytorze Madderdin – huknął w końcu. – Może byście wstali, widząc dostojnika Kościoła?

– Wystarczy, jak wy stoicie, drogi kanoniku – powiedziałem i rozparłem się wygodniej.

Znad papierów usłyszałem ciche parsknięcie kancelisty. Ale kanonik nie mógł odpuścić. W końcu dwóch jego ludzi przysłuchiwało się tej rozmowie.

– Madderdin – syknął. – Natychmiast stąd wyjdź i zaczekaj pod drzwiami. Wszędzie się wciśnie ta inkwizytorska hołota… – dodał, obracając się do swych pomocników.

Ciekaw byłem, czy któryś z moich braci-inkwizytorów posłuchałby tego wszawego rozkazu. Ksiądz chyba naprawdę tracił cierpliwość albo rozum, skoro zdążał do tak prymitywnej konfrontacji. Ale źle wybrał obiekt prześladowań. Najzupełniej wystarczy, że waszym uniżonym sługą pomiatał Jego Ekscelencja biskup. Tak więc powiedziałem kanonikowi, gdzie może wepchnąć sobie swoje polecenia, oraz w krótkich, żołnierskich słowach wyjaśniłem mu, kim byli jego matka oraz ojciec, i w jaki sposób matka potrafiła obsłużyć trzech klientów na raz. Z tego wszystkiego nie usłyszałem, że drzwi szczęknęły i w progu stanął biskup. Ale musiał być w dobrym humorze, bo tylko się roześmiał.

– Witaj, Mordimerze – rzekł wesoło. Minął księdza kanonika, który miał tak czerwoną twarz, jakby zaraz miał paść na apopleksję. – Dobrze że już jesteś, mój chłopcze o niewyparzonym języku.

Zerwałem się na równe nogi.

– Do usług, Wasza Ekscelencjo – odparłem, pochylając się w ukłonie.

– No, chodź do mnie – zezwolił łaskawym tonem, a potem spojrzał w stronę kanonika. – Jak skończymy, to cię wezwę – oznajmił sucho.

Biurowe apartamenty biskupa były urządzone nader skromnie. W pierwszym pokoju znajdował się półkolisty stół i szesnaście zdobionych krzeseł. Tutaj odbywały się wszelkie większe narady i spotkania. Nawiasem mówiąc, odbywały się bardzo rzadko, bo biskup nie znosił rozmawiać w tłumie i wolał krótkie spotkania w cztery, a najwyżej sześć oczu. A one odbywały się w drugim pokoju, gdzie tkwiło ogromne, palisandrowe biurko. Miało tak wielki blat, że mogłoby być pokładem średniej wielkości łodzi. Biskup zasiadał przy jednym jego krańcu (obok rzeźbionych lwich głów), a swych gości sadzał na drugim krańcu. W pokoju znajdowały się jeszcze tylko dwie wypchane papierami sekretery, ciągnący się przez całą ścianę regał pełen ksiąg oraz maleńka, przeszklona szafka, w której lśniły kryształowe kielichy i butla lub dwie dobrego wina. Powszechnie było wiadomo, że biskup lubił od czasu do czasu raczyć się winkiem i niekiedy miał kłopoty z wychodzeniem z kancelarii o własnych siłach.

– Jak tam, Mordimerze? – spytał, kiedy zezwolił już mi usiąść. – Znudziła ci się bezczynność?

– Lubię być przydatny, Wasza Ekscelencjo – odpowiedziałem grzecznie.

– Wiem, wiem. – Parsknął krótkim śmieszkiem i zakręcił pierścieniem na palcu. Podobno w oku tego pierścienia był okruch głazu, na który nastąpił nasz Pan, schodząc z krzyża swej męki. – Być może coś by się dla ciebie wreszcie znalazło.

Nadstawiłem uszu. Taka obietnica mogła oznaczać zarówno dobry zarobek, jak i mnóstwo kłopotów, połączonych z narażaniem życia.

– Masz w Hezie tych swoich chłopców? – zapytał biskup.

– Nie, Wasza Ekscelencjo, otrzymali zlecenie poza miastem i nie ma już ich od miesiąca.

– Hmmm. – Biskup z namysłem potarł bulwiasty, błyszczący nos. – No to będziesz musiał poradzić sobie sam. – Spojrzał na mnie, jakby oceniał moje siły.

– Do usług Waszej Ekscelencji – odrzekłem pewnym głosem.

64
{"b":"100542","o":1}