– Więc co zrobisz? – zapytał Kostuch.
– Nic – odpowiedziałem. – Poczekamy, jak sprawy się ułożą. Jedyne, co mogę uczynić, to wysłać list do Hezu. Ale… – machnąłem zrezygnowany dłonią – i tak pewnie nikt go nie przeczyta.
Mogłem również próbować zaangażować w działania miejscowy oddział Inkwizytorium, znajdujący się w Kaiserburgu, ale byłem więcej niż pewien, iż braci inkwizytorów nie zachwyciłaby perspektywa uczestniczenia w konflikcie, który tak naprawdę mało ich obchodził. Oczywiście, zawodowa solidarność zmusiłaby ich, aby stanęli po mojej stronie, lecz nie wierzyłem, by zrozumieli sedno problemu. Cóż, szczerze mówiąc, sądziłem że lokalni inkwizytorzy mogliby uznać za zupełne dziwactwo stawanie w obronie kreatury tak obrzydliwej, jak Mathias Litte. Zwłaszcza jeśli spowodowałoby to konflikt z człowiekiem na tyle potężnym, co brat Sforza.
– Przede wszystkim jednak bardzo chciałbym zobaczyć, co kryje się pod złotą maską naszego kata wesołka. Mam wrażenie, że gdzieś go już widziałem. – Potarłem czoło palcami.
– Ja tam nie – burknął Kostuch. – I ciekaw też nie jestem. Ale może jego by zabić, co? – Ożywił się nieco.
– Z tym prędzej się zgodzę – powiedziałem. – Ale mamy czas…
Wiedziałem, że przesłuchanie nie może potrwać długo, bo nawet Sforza nie był chyba aż tak głupi, by zamęczyć na śmierć oskarżonego, skoro chciał wydobyć od niego konkretne zeznania. Wesoły Kat kwaterował na piętrze plebanii (proboszcz nie miał innego wyjścia i musiał pozwolić na takie towarzystwo), więc zdecydowałem, że poczekam, aż będzie wracał. Wybrałem sobie dobre miejsce – ciemną sień pod schodami i nie minęło wiele czasu, jak usłyszałem dziwne odgłosy: ni to szuranie, ni to przytupywanie, ni to kuśtykanie. Piosenka nucona na poły piskliwym, na poły chrapliwym głosem umocniła mnie w przekonaniu, że oto Wesoły Kat wraca na kwaterę po znojnym dniu. Poczułem też ostry zapach świeżej krwi, a kiedy kat mijał moją kryjówkę, ujrzałem sam skraj czerwonej od posoki, jedwabnej kryzy jego rękawa.
Nieźle zabawili się z Mathiasem Litte, pomyślałem, ale nie było we mnie szczególnego współczucia dla losów trupożercy. Zapewne jego życie nie układało się nazbyt szczęśliwie, ale czyż nie był sam sobie winien? Po co od lat opiekował się starą, chorą i brzydką żoną? Czy nie mógł wziąć sobie takiej, która jemu mogłaby pomagać, a nie tylko żądała pomocy? Ha, ludzie zazwyczaj przegrywają życie na swoje własne życzenie i Mathias Litte był tego najlepszym przykładem. Gdyby łóżko grzała mu młoda, zdrowa dziewucha, a nie usychająca starowina, to i nie byłoby całego nieszczęścia…
Na razie jednak musiałem zaprzestać jakże interesujących rozważań na temat życia małżeńskiego bliźnich i cichutko wszedłem po schodach, ostrożnie stawiając stopy, tak by drewno nie zatrzeszczało pod nogą. Co prawda, Wesoły Kat śpiewał i pomrukiwał na tyle głośno, że nie powinien słyszeć niczego poza sobą, ale jednak wolałem uważać.
Trzasnęły drzwi prowadzące do jego izby, a ja już za chwilę zjawiłem się pod nimi. Przyłożyłem ucho do drewna i przez chwilę słyszałem jeszcze chrapliwe podśpiewywanie, które jednak niespodziewanie umilkło w pół nuty. Wtedy zobaczyłem w drzwiach, tuż przy futrynie, wąskie, jasne pęknięcie i postanowiłem spojrzeć, a nuż zobaczę, co dzieje się w środku. Szpara była niemiłosiernie wąska, ale zbliżając oko do samego drewna, byłem w stanie dojrzeć mały wycinek izby. W zasięgu mojego wzroku pojawiły się obleczone kolorowym kubrakiem szerokie plecy Wesołego Kata. Usłyszałem stęknięcie, kiedy siłował się z ciasnym ubraniem i zaraz potem został w samej bieliźnie. Nadal odwrócony był do mnie plecami, ale dostrzegłem, że zdejmuje złotą maskę. Odłożył ją gdzieś poza zasięg mojego wzroku, lecz zauważyłem, że na ramiona sypnęły mu się, spięte do tej pory i skryte pod maską, jasne loki. A potem obrócił się twarzą w stronę drzwi. Nie krzyknąłem ze zdumienia, nie jęknąłem w przerażeniu i nie wciągnąłem powietrza z głośnym sykiem. Nie jestem egzaltowaną dziewoją, mdlejącą na widok, który poruszy jej wrażliwym serduszkiem. Jestem inkwizytorem Jego Ekscelencji i niejedno już w życiu widziałem. W każdym razie uznałem, że oto nastał najlepszy moment, by wasz uniżony sługa wtargnął do środka i położył kres całej sprawie.
* * *
– Nie rozumiem – powiedział, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w złotą, roześmianą maskę. – Na Boga żywego, nic nie rozumiem! – dodał z rozpaczą w głosie. – Skąd to się wzięło? I ja skąd się wziąłem w tej izbie?
Obrócił na mnie twardy i zły wzrok.
– To jakaś wasza intryga, tak? Drogo mi za to zapłacicie!
– Do tej izby wszedł Wesoły Kat – powiedziałem spokojnie. – Wiem, gdyż śledziłem jego kroki.
– Taaak? I gdzie teraz się podział, waszym zdaniem? – spytał pogardliwie.
Znaczącym wzrokiem spojrzałem na ciżmy o wydłużonych, wygiętych noskach, które de la Guardia miał na stopach. Powiódł oczami za moim spojrzeniem.
– Nie wiem – rzekł głucho, wpatrzony w ciżmy z obrzydzeniem i jednocześnie jakąś dziwną fascynacją. – Nie wiem, skąd je mam… Dlaczego je włożyłem? Ja chyba… spałem. Tylko dlaczego tutaj? Ktoś mnie w to ubrał… Wy?
– Oczywiście, że nie – odparłem. – Jak to sobie wyobrażacie? Spójrzcie… – Pokazałem palcem rozłożony na łóżku strój Wesołego Kata. Łaciaty kubrak oraz kolorowe pantalony.
– A więc on tu wszedł – rzekł de la Guardia. – I rozebrał się. Ale… po co? Na Boga żywego! – Grymas przebiegł nagle po jego twarzy. – Nie sądzicie chyba, że ja…
– Że hołdujecie ohydnym, sodomickim praktykom? – spytałem, starając się nie pokazać, jak bardzo mnie ta myśl rozbawiła. – Nie, oczywiście, że nie.
– Więc? – Patrzył na mnie, trąc brodę palcami, a skóra na jego twarzy czerwieniała coraz bardziej.
– Odpowiedź jest jedna, panie rycerzu. Pismo oraz nauki doktorów Kościoła przygotowały nas w swej mądrości na podobne przypadki. To wy jesteście rycerzem de la Guardia i wy również jesteście Wesołym Katem z Tiannon. Bóg obdarzył was szlachetną duszą granadzkiego szlachcica, lecz szatan w swej złośliwości spowodował, by w waszym ciele zagościła również ohydna dusza Gaspara Louvaina. I jestem pewien, że Rodrigo Esteban de la Guardia y Torres nie ma najmniejszego pojęcia, iż dzieli ciało z tak obrzydliwą kreaturą.
Nie wiedziałem, jak się zachowa. Czy skoczy na mnie z nożem w dłoni, czy zaśmieje się lekceważąco, uważając mnie za szalonego? Ale on tylko ciężko usiadł na łóżku i wpatrywał się we mnie osłupiałym wzrokiem.
– Nie wierzę – powiedział cicho. – Na Boga żywego, nie wierzę…
– Przypomnijcie sobie – niemal szepnąłem. – Czy nie za wiele razy los krzyżował wasze drogi z Wesołym Katem? Czy nie było tak, iż akurat przybywał on do miasta, w którym właśnie wy gościliście?
Po wyrazie jego twarzy poznałem, że utrafiłem w sedno.
– Wspomnijcie słowa Ewangelii – rzekłem. – Rozkazywał bowiem Jezus duchowi nieczystemu, by wyszedł z tego człowieka. I zapytał go: jak ci na imię? On odpowiedział „legion”, bo wiele złych duchów weszło w niego. Te prosiły Jezusa, by im nie kazał odejść do czeluści. Zważcie, panie de la Guardia: „legion”. A więc więcej niż jeden tylko duch może przebywać w ludzkim ciele. Ten właściwy, dany nam mocą Pańską, oraz inne, które na utrapienie nieszczęsnej ofiary, wniknęły dzięki potędze Złego.
– Jestem o-pę-ta-ny – powiedział wolno. – To chcecie powiedzieć?
– Tak – odparłem po prostu.
– Potraficie przeprowadzić odpowiednie… egzorcyzmy? A może brat Sforza? Jak myślicie? – Oczy zapłonęły mu nadzieją.
– Brat Sforza? – Uśmiechnąłem się. – Przecież to jemu służy Wesoły Kat z Tiannon. Myślicie, że czcigodny jałmużnik o niczym nie wie?
– Boże mój – zajęczał Rodrigo, kiedy zdał sobie sprawę z wagi moich słów. – Boże mój, dlaczego mi to uczyniłeś? Zawsze starałem się tylko chwalić imię Pańskie…
– Jak Hiob – powiedziałem. – Nie zapominajcie o tym, który wytrwał, chociaż wszystkie rzeczy na niebie i ziemi próbowały podważyć jego wiarę. Okazał się wierny Panu i otrzymał za to nagrodę.