Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ksiądz proboszcz rozłożył obok mnie pergamin i sprawdził, czy pióro jest dobrze naostrzone. Spojrzał w moją stronę, uśmiechnął się trochę zaniepokojonym, a trochę przestraszonym uśmiechem.

– No to zaczynajmy. – Sforza zatarł dłonie, a potem powiódł wzrokiem po wilgotnych ścianach. – Przynieście no butelczynę gorzałki albo jakiego wina i kubki – rozkazał osiłkom, którzy stali już przy drzwiach i tępym wzrokiem przyglądali się oskarżonemu. – Trzeba się troszkę wzmocnić. – Mrugnął w stronę proboszcza, a Lambach roześmiał się jak na zawołanie.

Z ukosa przyglądałem się jałmużnikowi, który z wyraźną satysfakcją wodził wzrokiem od Mathiasa Litte po, obróconego teraz do nas tyłem, Wesołego Kata. Zauważyłem, że palce Sforzy znowu wykonywały bezwiednie te dziwne ruchy, jakby wysłannik Ojca Świętego kogoś dusił, czy rwał coś na strzępy.

– Nie dostaniesz wina, bracie, ale Gaspar ma coś dla cię – niemal wyśpiewał Wesoły Kat i chyboczącym się krokiem przytruchtał w stronę Mathiasa Litte. W chronionych rękawicami dłoniach niósł garnek, z którego wydobywała się para.

– Nie bądź takim niewiniątkiem, patrz, tu garnek jest ze wrzątkiem. Wleję ci go do gardzieli, ach, będziemy się dziś śmieli! – Pochylił się nad stołem i zauważyłem, że oskarżony przygląda mu się wybałuszonymi ze strachu oczyma.

Jednak Wesoły Kat nie wprowadził swej groźby w życie, a po prostu chlusnął wrzątkiem na kolana i uda Mathiasa Litte, a potem położył mu garnek o rozgrzanym dnie na nagim brzuchu. Litte zawrzeszczał przeraźliwie i szarpnął się, ale więzy trzymały go mocno. Nie zdołał zrzucić z siebie ciężkiego garnka, chociaż naczynie zakołysało się na jego brzuchu. Wesoły Kat docisnął je, podśpiewując pod nosem coś, czego tym razem nie zrozumiałem. Litte krzyczał cały czas, strasznym, zachrypniętym, pełnym bólu głosem. Zbyt często uczestniczyłem w przesłuchaniach, by miało to na mnie wywrzeć wrażenie, ale zauważyłem, że twarz proboszcza robi się coraz bledsza. Sforza natomiast uśmiechał się, a całe przedstawienie zdawało się go bawić.

– Gaspar, jeszcze nie teraz – powiedział łagodnie. – Najpierw pytania.

– He, he, he. He, he, he. Brat pytania zadać chce – zaśpiewał kogucim głosem Wesoły Kat.

Ujął garnek w prawą dłoń i zabrał go z brzucha Litte. Nim zdołałem jednak zorientować się, co robi, huknął trupojada z rozmachem żelaznym dnem prosto w połamany nos. Jednocześnie szorstką rękawicą przejechał mu z całej siły po poparzonej i złażącej już z ciała skórze ud. Torturowany zawył i zwiotczał w sznurach.

– A to pięknie – powiedziałem. – Ciekawe, jak go teraz przesłuchamy.

Wesoły Kat niedbałym ruchem strzepnął kawałek skóry, który przywarł mu do rękawicy.

– Gaspar nie ma dzisiaj wprawy, zbyt jest skłonny do zabawy – powiedział niemal przepraszającym tonem.

– Ocuć go – mruknął Sforza, wyraźnie niezadowolony. – Tylko delikatnie.

Kat z Tiannon wysupłał z zanadrza jakąś brązową buteleczkę, odkorkował ją, powąchał wylot, głośno pociągając nosem, i kichnął serdecznie.

– Kto Gasparowi zdrowia pożyczy? Wesela, radości i samej słodyczy? – Rozejrzał się po nas wąskimi szparami maski.

– Sto lat, Gaspar – odparł brat Sforza, a proboszcz wymruczał coś niezrozumiale.

– Sto lat bę-dzie Gas-par żył, mę-czył lu-dzi co ma sił. – Wesoły Kat tym razem wspomógł się radosnymi przytupami z obu nóg. Zauważyłem, że ksiądz Lambach wbija paznokcie w blat, a jego oczy robią się coraz większe.

Trzeba przyznać, że katowi z Tiannon doprowadzanie Mathiasa Litte do przytomności poszło dużo lepiej niż tortury. I rychło znowu usłyszeliśmy jęk przerywany żałosnym łkaniem. Ramiona trupojada drżały jak w febrze, zarówno z bólu, jak i przerażenia.

– Nie, nie, nie – wydusił z siebie, kiedy tylko ujrzał nad twarzą złotą maskę. – Czego ode mnie chcecie?

– Byś prawdę nam rzekł, niebożę, zanim ból cię straszny zmoże…

Wesoły Kat pokuśtykał do paleniska; zauważyłem, że wyjmuje z ognia rozgrzane do czerwoności cęgi.

– Teraz sięgnę ci do gęby, z korzeniami wyrwę zęby. I krew buchnie hen wokoło, oj wesoło, oj wesoło!

– Może zadalibyśmy pytania oskarżonemu? – zasugerowałem.

– Pytania, no tak, pytania… – powiedział leniwie Sforza i zaplótł palce w węzeł. – Jakie zaklęcia chciałeś przygotować, obrzydliwy czarnoksiężniku? – zagrzmiał niespodziewanie i szczerze zdumiałem się, że ma tak silny głos.

Poderwał się od stołu, przy którym siedzieliśmy, i zbliżył do torturowanego szybkim krokiem. Jego habit zafurkotał.

– Mów, Litte, ty parszywy czarowniku! Kogo chciałeś zabić? Kto ci pomagał? Kto cię wyuczył zaklęć i rytuałów? Gdzie spotykaliście się na sabatach? Gdzie oddawaliście cześć czartowi i jego pomiotom?

Mathias Litte wpatrywał się zapuchniętymi i załzawionymi oczyma w twarz brata jałmużnika i byłem pewien, że niewiele rozumie z jego pytań. Zapewne niewiele by z nich zrozumiał, nawet gdyby nie był otumaniony bólem oraz strachem.

Wesoły Kat zaszczękał tymczasem cęgami, które zdołały ostygnąć i nie żarzyły się czerwienią.

– Odpowiadaj na pytania, bo nadejdzie już czas rwania – zaśpiewał. – Jeden ząbek, drugi, trzeci, zaraz z gęby ci wyleci!

Trupojad wpatrywał się oszołomiony w złotą maskę i byłem pewien, że nie pamięta nie tylko o pytaniach zadanych przez Sforzę, ale nawet o jego obecności. Wesoły Kat pochylił się błyskawicznie, niemal odtrącając jałmużnika, chwycił Litte za dolną szczękę, a cęgi wsadził mu w głąb ust. Szarpnął potężnie i równo z ogłuszającym krzykiem wyciągnął tkwiący między żelaznymi szczypcami zakrwawiony ząb.

– Następny, następny! – Ni to zapiszczał, ni to zacharczał z wyraźnym podnieceniem w głosie i nawet nie silił się na rymy. Krew zbryzgała białe, nastroszone rękawy jego kubraka. Jedna kropla padła na złotą maskę.

– Dość! – krzyknął Sforza i odepchnął kata.

Nachylił się nad duszącym się z bólu i trwogi Mathiasem.

– Mów, a oszczędzimy ci cierpienia – powiedział z niespodziewaną łagodnością w głosie. – Kto był twoim wspólnikiem?

– Syso pofiem – wybełkotał Litte, a z jego ust buchała krew.

Wstałem, odsuwając z hurkotem zydel.

– Dość już zobaczyłem – powiedziałem.

– Nie podoba wam się, że zmierzamy do ujawnienia prawdy, co? – Sforza odwrócił się i spojrzał na mnie złym wzrokiem.

– Skądże. Jestem pod wrażeniem waszych metod – odparłem i wyszedłem.

* * *

Nie ukrywam, że naprawdę byłem pod wrażeniem przesłuchania, w którym miałem nieprzyjemność uczestniczyć, i zdecydowałem się podzielić mymi wrażeniami z Kostuchem. Starałem się mówić krótko oraz zwięźle, ale w ten sposób ciężko było oddać cały ten dziwaczny, złowieszczy i odrażający rytuał, który stosował Wesoły Kat za aprobatą brata Sforzy. Myślę jednak, że mój towarzysz zrozumiał, co trzeba było zrozumieć.

– Tak sobie myślę – rzekł powoli. – Że może go zabiję, co? Mordimer? Tego jałmużnika…

– No – odparłem. – Pewnie… Ty już lepiej nie myśl, bardzo cię proszę…

– A Wittingen? Gdybyśmy zrobili to samo, co w Wittingen?

– Kostuch, jak sądzisz, ile razy można powtarzać ten sam manewr? Pomyśl chwilę i zastanów się, co by powiedział Ojciec Święty, gdyby okazało się, że jego specjalny wysłannik jest heretykiem albo czarnoksiężnikiem? I po raz kolejny takie straszne odstępstwo wykrywa inkwizytor Madderdin z Hezu?

Mój towarzysz wzruszył ramionami.

– No? Co takiego by powiedział?

– Pewnie nie chciałbyś tego słyszeć. – Wzruszyłem ramionami.

Owszem, w czasie osławionych wypadków w Wittingen przeprowadziliśmy śledztwo, które dało niespodziewane i dla niektórych przykre rezultaty. Ale nigdy nie wchodzi się do tej samej rzeki, jak stwierdził pewien pogański filozof. Gdyby Mordimer Madderdin po raz drugi spalił wysłannika Ojca Świętego, mogłoby się to wielu ludziom wydać nie tyle nadużyciem, co wręcz nader nagannym przyzwyczajeniem. Byłem pewien, że w takiej sytuacji zażądano by ode mnie obszernych wyjaśnień, a ostatnim, na co miałem ochotę, była wizyta w słynnym Zamku Aniołów.

36
{"b":"100542","o":1}