Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie wyciągałbym pochopnych wniosków – odparłem. – Niemniej sądzę, że wasze rozumowanie, drogi księże proboszczu, idzie w jednym z możliwych kierunków.

– Ha! – Rozpromienił się.

– Oczywiście, i nie omieszkam tego zaznaczyć w raporcie, nie byłbym w stanie dojść do podobnych wniosków, gdyby nie niezwykle rzetelne prowadzenie ksiąg parafialnych przez księdza dobrodzieja… – Zdanie to wypowiedziałem całkowicie szczerze, gdyż gdyby proboszcz mniejszą wagę przykładał do dat, nawet najbardziej wnikliwe studiowanie dokumentów nic by nie dało.

– Bóg mi świadkiem, serdecznie się cieszę – odparł radosnym tonem i nawet poklepał mnie po ramieniu, co zniosłem cierpliwie, mimo iż nie przepadam, kiedy dotykają mnie obcy ludzie.

– A jak myślicie? – zagadnął po chwili. – Po co on to robi?

Nalałem wina jemu i sobie, a potem upiłem łyk.

– Tego nigdy do końca nie wiemy – rzekłem. – Póki nie wysłuchamy spowiedzi nieszczęśnika, który dał się zwieść mrocznym siłom. Ale coś mnie tu niepokoi…

– Taaak? – Pochylił się nade mną szczęśliwy, że może uczestniczyć w śledztwie.

– Czarownikom zwykle potrzebne są bardzo konkretne partie ludzkiego ciała. Palec wisielca, przyrodzenie cudzołożnika, głowa, serce… A tutaj? – Pokręciłem głową. – Wiecie, jakie on kawałki wybierał?

– Jakie, jakie?

– Najsmaczniejsze – odparłem, patrząc proboszczowi prosto w oczy, i dostrzegłem, jak jego źrenice się powiększają.

– Ccco?

– No właśnie – rzekłem. – Traktował tych ludzi, czy raczej ich zwłoki, jak świnie lub woły. Zauważyliście też może, że nigdy nie wybrał starca? To zawsze byli ludzie, że tak powiem, jędrni oraz solidnej budowy. A również nie nazbyt otłuszczeni. Bardzo pieczołowicie ich dobierał nasz zbrodniarz…

– Matko Boża!

– Dlatego, ale mogę się rzecz jasna mylić, nie sądzę, iżbyśmy mieli do czynienia z czarnoksięstwem. Myślę raczej, że to chory człowiek, znajdujący zbrodniczą uciechę w zjadaniu przedstawicieli własnego gatunku. Studia w naszej przesławnej Akademii pozwoliły mi się dowiedzieć, iż podobne postępowanie jest nader częste wśród odległych ludów, które nie poznały jeszcze nauk naszego Pana i dla których człowiek nie jest lepszy niż świnia lub koza.

Wiedziałem, że od pewnego czasu w progu stoi brat Sforza, ale udawałem, że go nie widzę. Teraz jałmużnik postanowił się odezwać.

– Wyciągacie nader pochopne wnioski, inkwizytorze – rzekł suchym tonem.

– Mogę się mylić – powiedziałem, odwracając na niego wzrok. – Lecz do tezy końcowej można dojść jedynie po analizie oraz odrzuceniu wszelkich pojawiających się w czasie śledztwa hipotez.

– Wolę ufać wierze niż rozumowi – powiedział wyniośle.

– Co więc wam dyktuje wasza wiara? – zapytałem.

– Bez wątpienia mamy do czynienia z czarnoksiężnikiem – rzekł ostro. – Który przygotowuje jakieś potężne zaklęcia mające zaszkodzić bogobojnym mieszkańcom spokojnego Stolpen…

Proboszcz przeżegnał się, słysząc te słowa.

– Doceniam siłę waszego rozumowania, mistrzu Inkwizytorium – kontynuował Sforza. – Lecz wiedzcie, że nadmierne zaufanie do nauki i logiki może przysłonić wam sedno sprawy. Bowiem uczynków szatana nie możemy opisać umysłem, a jedynie sercem. Czarnoksiężnik zapewne chciał, aby ktoś taki, jak wy, dał się zwieść i doszedł do podobnych, fałszywych wniosków.

– A więc to gra? – zapytałem. – Zostawił fałszywe ślady, by poszedł za nimi łatwowierny inkwizytor?

– Wyście powiedzieli.

– Niczego nie wykluczam, bracie Sforza – powiedziałem, uśmiechając się. – I sądzę, że to nas różni.

– Być może – odparł, a jego oczy były teraz wrogie i zimne. – Lecz nie zapominajcie, że właśnie ja prowadzę śledztwo.

– Oczywiście – rzekłem. – Nigdy nie ośmieliłbym się kwestionować waszych praw, zwłaszcza kiedy przypominacie o nich tak dobitnie.

– Jutro weźmiemy na spytki grabarza – zadecydował. – Obliguję więc was, abyście przygotowali się w odpowiedni sposób do śledztwa.

– Co macie na myśli? – spytałem, chociaż doskonale wiedziałem, do czego zmierza.

– Mam na myśli, że przygotujecie narzędzia oraz zastosujecie je w sposób, którego uczono was w Akademii – odpowiedział zimno.

– Oczywiście – powtórzyłem. – Stanie się wedle waszej woli. Pozwólcie więc, że porozmawiam z moim pomocnikiem, który zajmie się szczegółowymi preparacjami.

Stolpen nie miało własnego ratusza, a nawet siedziby miejskich władz (nie byłem nawet pewien, czy miało miejskie prawa). Dla szczególnej potrzeby przesłuchań zdecydowałem się więc zaadaptować izbę jednego z magazynów, a Kostuch miał się już zająć należnym urządzeniem tegoż pomieszczenia, aby przesłuchania można było prowadzić zgodnie z prawem i obyczajem.

* * *

Grabarz był wyschniętym na wiór starcem o poskręcanych reumatyzmem stawach i nie byłem w stanie sobie wyobrazić, jak może wykonywać tak ciężką pracę. Wydawało mi się bowiem, że miałby kłopoty z utrzymaniem w dłoniach łopaty, a co dopiero mówić o sprawnym nią operowaniu. Oczywiście, powinienem go wypytać zanim został zabrany do izby przygotowanej na przesłuchania, ale brat Sforza uwinął się ze wszystkim jeszcze nim zdążyłem wstać. Tak więc zostałem postawiony przed faktami dokonanymi i nie ukrywam, że nie byłem zachwycony przebiegiem spraw. Bowiem każdy inkwizytor winien wpierw poznać przesłuchiwanego, przepytać go rzeczowo oraz spokojnie, a nie od razu zabierać do izby pełnej narzędzi tortur. Jasne, że inaczej postępowało się ze świadkami, inaczej z podejrzanymi, a jeszcze inaczej z postawionymi w stan oskarżenia. Tego człowieka natomiast potraktowano od razu, jakby był winowajcą lub co najmniej głównym podejrzanym.

W izbie siedzieliśmy przy stole we czterech: ja, brat Sforza, proboszcz, którego poprosiłem, by pełnił rolę protokolanta, oraz rycerz de la Guardia. Kostuch przycupnął na zydelku koło paleniska i zajmował się rozgrzewaniem narzędzi. Grabarz został rozebrany do naga i przywiązany do stołu. Jego starcze, chude ciało z wystającymi kośćmi, powęźlonymi postronkami żył oraz pomarszczoną skórą sprawiało wrażenie, jakby za chwilę miało się rozsypać. Wpatrywał się w nas wzrokiem obłąkanym z przerażenia i bełkotał coś pod nosem. Ślina spływała mu po siwej szczecinie brody.

– Zanotujcie, księże proboszczu, jeśli łaska – powiedziałem. – Dnia tego a tego, sąd w składzie…

Dyktowałem, co ma zapisać, i przypatrywałem się jednocześnie grabarzowi. Byłem niemal całkowicie przekonany, że nic nie wie o całej sprawie, ale nie mogłem sprzeciwić się decyzji brata Sforzy. Oczywiście, życie tego starego człowieka nie było nic warte, niemniej branie go na tortury nie wydawało mi się najszczęśliwszym pomysłem. Moim zdaniem marnowaliśmy tylko czas, a w tym wypadku sprawianie bólu wydawało się bezcelowe. Tymczasem ja zawsze ośmielałem się sądzić, iż przemoc powinna być jak wyostrzony miecz i trafiać prosto we właściwy punkt, gdyż w innym wypadku była jedynie grzechem.

Proboszcz skończył notować, a ja podszedłem do stołu, na którym leżał grabarz.

– Nazywasz się Kurt Bachwitz i jesteś grabarzem w mieście Stolpen. Czy tak?

Patrzył na mnie rozszerzonymi oczami, ale nie sądziłem, by mnie tak naprawdę widział. Jego blade usta poruszały się, lecz nie byłem w stanie dosłyszeć, czy starzec wypowiada jakieś sensowne słowa.

– Zapiszcie, że przesłuchiwany nie zaprzeczył – wtrącił brat Sforza. – A poza tym ksiądz proboszcz potwierdzi, iż tak jest w istocie.

– Co wam wiadomo o okradaniu grobów i bezczeszczeniu zwłok? – spytałem.

Odczekałem chwilę.

– Na gniew Pański, Kurcie Bachwitz – rzekłem ostrzejszym tonem. – Czy wy mnie słyszycie, człowieku?

– Zacznijcie od cęgów – rzucił Sforza od stołu.

– Może sami zechcecie poprowadzić przesłuchanie? – Odwróciłem się w jego stronę. – Zważcie jednak, że istnieją pewne procedury, których wypada przestrzegać.

– A czy ja coś mówię? – Wzruszył ramionami i byłem niemal pewien, że w jego słowach słyszę drwinę.

31
{"b":"100542","o":1}