Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co was sprowadza do wesołego Amszilas? – zapytał z ledwie uchwytną nutą ironii w głosie, a kancelista z bielmem na oku prychnął niechętnie, słysząc te słowa.

– To. – Wyjąłem z zanadrza amulet, który zgubił stary Loebe w czasie walki.

Wyciągnąłem go na otwartej dłoni. Błysnął złotem w świetle oliwnej lampki, a ja znowu poczułem emanującą z niego mroczną moc.

– Nigdy nie widziałem podobnego talizmanu – rzekłem. – Wyczuwam w nim potęgę, której nie potrafię określić, a która budzi mój najgłębszy niepokój…

– Dobrze wyczuwacie – przerwał mi.

Nie kwapił się, by przejąć amulet z mojej dłoni i tylko przyglądał mu się badawczo, a jego twarz ściągnęła się w grymasie zakłopotania.

– Nie wiem, nie wiem – odezwał się w końcu, wyraźnie zły, że nie potrafi na pierwszy rzut oka rozpoznać przeklętego przedmiotu. – Muszę to sprawdzić… Ale – podniósł na mnie wzrok – dobrze, że pojawiliście się w Amszilas. Zaczekajcie tu, jeśli łaska. Mogę?

Skinąłem głową, a on zabrał amulet z mojej dłoni.

– To może trochę potrwać – rzekł. – Chcecie czegoś? Jesteście głodni? Spragnieni?

– Spragniony wiedzy – odparłem, gdyż byłem tak zmęczony, że nie chciało mi się ani jeść, ani pić.

– A to tak jak my wszyscy – odparł bez uśmiechu i pospiesznie zniknął za drzwiami.

Stary mnich nadal wertował pergaminy, mrucząc, i to jego spokojne, ciche, przypominające zaśpiew mruczenie ukołysało mnie do snu. Ale otworzyłem oczy, kiedy tylko usłyszałem skrzypnięcie drzwi. Tym razem w progu stanął kolejny starzec, wyglądający niczym brat bliźniak mojego cichego towarzysza. Nawet bielmo również miał na oku, tyle że nie na lewym, lecz na prawym. Wstałem.

– Mordimer Madderdin, tak? – zapytał, a ja skinąłem głową.

– Przygotowano dla was celę, mistrzu Madderdin – rzekł. – Dostaniecie papier, inkaust, a jeśli zechcecie, to zejdźcie do kuchni na kolację. Życzymy sobie, byście szczegółowo opisali, w jaki sposób weszliście w posiadanie tego przedmiotu. Zrozumieliście mnie?

– Tak, bracie – odparłem, bo przecież niewiele tu było do rozumienia.

– Dobrze, możecie więc odejść.

– Dziękuję, bracie – powiedziałem i odwróciłem się.

– Mordimer… – Jego głos, nieco łagodniejszy niż przed chwilą, zatrzymał mnie w progu. – Nie chciałbyś zadać żadnych pytań?

Zauważyłem, że kancelista uniósł głowę znad stosu dokumentów.

– Nie, bracie – rzekłem. – Ale szczerze wdzięczny jestem za twą troskę…

Roześmiał się suchym, starczym śmieszkiem i obnażył w tym śmiechu gołe dziąsła.

– Amulet, który przyniosłeś, służy do odprawienia krwawego obrzędu przywołania demona – powiedział. – Rzekłbym nawet, że jest niezbędnym składnikiem tegoż obrzędu. W czasie ceremonii mężczyzna musi w dzień swych pięćdziesiątych urodzin poświęcić młodą kobietę, aby odzyskać młodość oraz siły witalne. – Pokiwał głową. – Istnieją jednakże dwa warunki, znacznie utrudniające dokonanie ofiary…

Tym razem wyraźnie czekał na moje pytanie, więc postanowiłem je zadać.

– Jakież to warunki, jeśli wolno wiedzieć, bracie?

– Kobieta, po pierwsze, musi być dziewicą, a po drugie… – zawiesił głos dla lepszego efektu – jego córką. – Znowu zachichotał. – Czegóż to ludzie nie oddadzą za młodość i jurność, prawda?

Nie odezwałem się ani słowem, gdyż nic już nie było do powiedzenia. Zrozumiałem, jakim byłem idiotą i jak dałem się wykorzystać chytremu Loebe. Pojąłem również, dlaczego kupiec pilnie chronił córkę przed mężczyznami i dlaczego młody człowiek, kochający Ilonę, tak rozpaczliwie pragnął pozbawić ją dziewictwa. Wolał, żeby go znienawidziła, wolał dać głowę jako sprawca raptu, niżby straciła życie w czasie dokonywania krwawej ofiary. Ba, aby jej pomóc, zdecydował się nawet zostać ofiarą obrzydliwych, sodomicznych igraszek, zyskując pomoc Andreasa Kuffelberga. Zrozumiałem też wreszcie jego ostatnie słowa. To bełkotliwe „U… ura… ato…” miało znaczyć nic innego jak: „uratowałem ją”.

Oczywiście, wystarczyło, by porywaczom udało się przetrwać jeszcze tych osiem dni, o których mówili w piwnicy Johann z Olim. Wtedy minąłby termin urodzin Loebego, a wraz z tym terminem minęłoby również śmiertelne zagrożenie dla dziewczyny. Niestety, najpierw wasz uniżony sługa, a potem już sam kupiec byli na tyle sprytni, że dotarli do kryjówki Schwimmerów.

Teraz również oczywisty stawał się nieprawdopodobny atak szaleństwa starego Loebe, którego powody wcześniej wydawały mi się mocno wyolbrzymione. Pamiętałem jego rozpaczliwy szloch, wilcze wycie i wściekłość w oczach, która ustąpiła miejsca bolesnemu otępieniu. A więc nie chronił własnego dziecka, lecz dbał jedynie, by dziewczyny nie zbezczeszczono zanim nie zostanie poświęcona demonowi… Rozpaczał, gdyż stracił szansę na drugą młodość, a nieszczęście córki nic dla niego nie znaczyło.

Zagadką pozostawało dla mnie jedynie, w jaki sposób Johann dowiedział się o zdradzie Loebego? Czy podsłuchał jakąś rozmowę lub podejrzał mroczne rytuały? I dlaczego wiedząc, co się ma stać, nie powiadomił Świętego Officjum! Cóż, tego nie dowiem się nigdy, gdyż Schwimmer zdawał już relację ze swych uczynków przed Panem oraz Jego Aniołami. Trudno jednak nie zauważyć, iż był sam sobie winien, próbując rozwiązać rzecz własnymi siłami, a nie starając się nawet zaufać mądrości Inkwizytorium. Wszak to my jesteśmy od tego, by mierzyć siły ze złem i badać oraz karać przeklęte herezje. My czuwamy nad spokojem duszy prostych ludzi i jakże bolesne było przekonać się po raz kolejny, że ci, których z całej mocy bronimy, nie ufają nam, tak jak ufać powinni.

Zabawny jednak wydawał mi się fakt, że Loebe był przekonany, iż o wszystkim doskonale wiem, i właśnie dlatego kazał mnie zabić oraz zdecydował się na pospieszne zlikwidowanie wszelkich interesów oraz ucieczkę (bo nie mógł mieć pewności, iż nie pozostawiłem komuś informacji). Przecież w innym wypadku wzięłaby górę ostrożność i kupiecka chytrość i nie mając świadków swych złowrogich postępków, starałby się zatuszować całą sprawę, uznając ją za zwykłe porwanie. W jakiś więc sposób, choć wysoce nieświadomie, przyczyniłem się do wykrycia podłego kultu wyznawców demona. Przyznam jednak szczerze, że niewielkie było to pocieszenie…

Nie sądziłem, by ktokolwiek w Amszilas był zachwycony moim raportem, ale nie zamierzałem również niczego ukrywać. Czym innym bowiem było składanie niepełnych raportów Jego Ekscelencji biskupowi Hez-hezronu, a czym innym próba oszukania mnichów i powiązanego z nimi Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium. Miałem wrażenie, że nie wyszłoby mi to na zdrowie, i nie byłem na tyle głupi, by próbować podobnych sztuczek.

– Błogosławieni ubodzy duchem, gdyż ich jest Królestwo Boże – powiedziałem tylko z gorzkim szyderstwem, myśląc o własnej nieroztropności.

Stary mnich pokiwał głową, a potem odwrócił się i zniknął za drzwiami znajdującymi się za biurkiem kancelisty. Westchnąłem i wyszedłem na korytarz, gdzie oczekiwał już nowicjusz, mający wskazać mi drogę do celi.

Czekała mnie ciężka noc, którą zamierzałem poświęcić na napisanie raportu, tak jak mnie zobligowano. Nie miałem również wątpliwości, że prędzej czy później czeka mnie sprawiedliwa kara, ale wiedziałem, iż przyjmę ją z właściwą sobie pokorą, wypełniony tęskną radością oraz bojaźnią Bożą. Ośmielałem się mieć nadzieję, że Święte Officjum pozwoli mi zmazać winy i powierzy zadanie wytropienia Ulricka Loebe, aby następnie przywieść go na przesłuchanie do Amszilas. Oczywiście, kupiec musiał ukryć się daleko od Hezu i zmienić nazwisko, ale wiedziałem też, że nic i nikt nie może się równać z cierpliwą miłością Inkwizytorium, które prędzej czy później znajdzie okazję, aby przywrócić każdego grzesznika na łono naszego błogosławionego Kościoła.

22
{"b":"100542","o":1}