Oczywiście, mili moi, jeśli odnajdziecie brak logiki w słowach waszego uniżonego sługi, dobrze to tylko będzie świadczyć o waszym zmyśle obserwacji. Gdyż przecież, będąc w środku, nie musiałbym już się starać o otwarcie wrót, nieprawdaż? Niezależnie od tego, czy faktycznie chciałbym użyć głowy mnicha jako tarana, czy też nie. Jednak byłem zdesperowany, nie miałem zamiaru dać się odprawić z kwitkiem i liczyłem, że zuchwalstwo zostanie mi wybaczone.
– Ho, ho – zachichotał, a jego chichot znowu przeszedł w chrapliwy kaszel, zakończony soczystym splunięciem. – Inkwizytor-raptus, tego już dawno nie było. Nie uczono cię pokory oraz cierpliwości, inkwizytorze? Co? No to nauczysz się tutaj…
Z rozpaczą spojrzałem na mury. Były wysokie, zbudowane ze ściśle dopasowanych kamiennych bloków. Nawet, gdybym posiadał zręczność linoskoczka, nie zdołałbym się na nie wspiąć. Bezsilnie uderzyłem pięścią we wrota.
– Otwieraj! – zawołałem.
– Jakieś kłopoty? – Usłyszałem za sobą cichy głos i odwróciłem się gwałtownie.
Bóg w swej niezmiernej mądrości obdarzył mnie nie tylko czułym powonieniem (czego czasami zresztą nie uważałem za tak wielką łaskę, zwłaszcza kiedy trzeba było się przedzierać przez tłum w upalne południe), ale również niezgorszym słuchem. Tymczasem nie usłyszałem nawet, że ten człowiek się zbliżał, i stał teraz dwa kroki ode mnie. Był chudy, niski, otulony szarym, obszarpanym płaszczem. Ale widywałem już wcześniej ludzi takich jak on, i coś mi mówiło, że nie należeli oni do osób, które należałoby lekceważyć.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – przedstawiłem się. – Usiłuję uprosić, aby dopuszczono mnie przed oblicze któregoś z braci bibliotekarzy.
– A to ciekawy w istocie macie styl wyrażania próśb. – Uśmiechnął się, ale tylko samymi ustami, bo jego szare oczy spoglądały na mnie martwo.
Nie zdziwiłem się, że nie podał imienia, bo wcale się tego po nim nie spodziewałem. Zresztą cóż mogłoby mi to dać, zważywszy że zapewne człowiek ten miał wiele imion na wiele różnych okazji.
– Wybaczcie – rzekłem – ale sprawa, z którą przybywam nie jest błaha, gdyż nigdy nie ośmieliłbym się niepokoić zacnych braci jedynie z powodu zadośćuczynienia własnym kaprysom.
– Dobrze powiedziane. – Skinął głową, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Słyszałem o was, inkwizytorze Madderdin – dodał. – I rzeczywiście lepiej będzie, jak wejdziecie.
– Już, już, już – zachrypiał z góry odźwierny. – Ale musicie poczekać, bo ten kołowrót diablo się zacina…
Widać więc było, że nie tylko słuchał naszej małej pogawędki, ale znał również mego rozmówcę. I jasne się stało, że człowiek stojący obok nie należał do ludzi, którym odmawia się wejścia na teren klasztoru. Co mogło się okazać sprzyjającym zbiegiem okoliczności. Lub też mogło się nim wcale nie okazać…
Usłyszeliśmy skrzypienie kołowrotu, głośne stękanie okraszone przekleństwami, doprawdy, niezbyt odpowiednimi do miejsca, i wreszcie potężne wierzeje drgnęły. Rozchyliły się na tyle, by mógł się przez nie przecisnąć mój wierzchowiec, po czym z góry dobiegł nas charkot, serdeczne splunięcie i zduszony głos.
– Wnijdźcie z Bogiem, bracia.
Człowiek w szarym płaszczu bez słowa przecisnął się przez szparę, a ja poszedłem w jego ślady, choć mój koń nie był zachwycony i musiałem mocno pociągnąć wodze, by zanurzył się w mrok za bramą.
– Co mam zrobić z koniem? – zawołałem, kierując głowę ku górze.
– Zostaw go na dziedzińcu – odparł furtian. – Ktoś się nim zajmie. Tylko niech krzewów nam nie obeżre!
– Pozwól za mną, Mordimerze. Zaprowadzę cię do kancelarii – rzekł człowiek w szarym płaszczu, kiedy już udało nam się dostać na dziedziniec.
Idąc za nim, miałem czas, by się rozejrzeć, gdyż klasztoru Amszilas nie pamiętałem zbyt dobrze. Odwiedziłem go przecież tylko raz i to w gronie innych inkwizytorów – młodych absolwentów naszej przesławnej Akademii. Wtedy byliśmy oficjalnie witani przez opata oraz innych mnichów, podjęto nas obiadem w refektarzu i zarządzono uroczyste modły. Teraz natomiast klasztor był cichy i sprawiał wrażenie wymarłego. Mignął mi tylko jakiś braciszek z ogromnymi nożycami do przycinania krzewów w dłoni.
– Pora wieczornej modlitwy – powiedział mój towarzysz tonem wyjaśnienia. – Ale bracia bibliotekarze są na pewno u siebie. Mają specjalną dyspensę.
Weszliśmy do niewielkiej sieni, potem wdrapaliśmy się na strome schody, wreszcie przeszliśmy krużgankiem nad ogrodem pełnym ozdobnych krzewów, aż w końcu mój towarzysz zastukał do drzwi w głębi korytarza.
– Wejść, wejść – odezwał się ze środka starczy głos.
Człowiek w szarym płaszczu pchnął drzwi i znaleźliśmy się w niewielkim, ciemnym pokoiku, w którym mrok rozjaśniała tylko oliwna lampka stojąca na biurku pełnym dokumentów. Przy biurku siedział zasuszony starzec o pergaminowej, pomarszczonej twarzy. Podniósł na nas wzrok i zobaczyłem, że jedno oko ma pokryte bielmem.
– Niech będzie pochwalony – powiedział mój towarzysz.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odparł z naganą w głosie mnich. – Czy wy, młodzi, aż tak bardzo się spieszycie, że nie potraficie dopowiedzieć do końca powitania? Już teraz słyszę takich, co tylko krzykną „pochwalony”, jakby zamawiali piwo w oberży. A tu trzeba z sercem, uczuciem, namaszczeniem. – Machnął dłonią, która w drgającym świetle lampki wydawała się być jedynie kruchymi kostkami, obciągniętymi niemal przezroczystą skórą. Rękawy jego habitu zatrzepotały jak skrzydła szarego ptaka. – Co wy tam wiecie…
– I ja się cieszę, że widzę cię w dobrym zdrowiu, ojcze Adalbercie – rzekł mój towarzysz, a w jego głosie wyczułem lekkie rozbawienie. – Przyprowadziłem gościa. – Mnich zwrócił na mnie czujne spojrzenie zdrowego oka. – To Mordimer Madderdin, mistrz Inkwizytorium z Hezu. Bądź tak uprzejmy i spraw, by któryś z braci bibliotekarzy zechciał go przyjąć jeszcze dzisiaj. A teraz wybaczcie, ale obowiązki wzywają. Cieszę się, że cię poznałem, Mordimerze. – Skinął mi uprzejmie głową.
– Dziękuję za wsparcie, bracie – odparłem grzecznie. – I jeśli Bóg pozwoli, kiedyś będę mógł odpłacić za twą uprzejmość.
– Z całą pewnością. – Uśmiechnął się i wyszedł.
Usiadłem na zydlu pod kamienną ścianą, a stary mnich nie zwracał na mnie uwagi i wertował papierzyska, mrucząc coś pod nosem. Oparłem się o mur i przymknąłem oczy, gdyż zaczynałem czuć zmęczenie długą, szybką podróżą.
– Madderdin! – Głos kancelisty wyrwał mnie z półsennego bezmyślenia. – Co wiesz o Hagath? Miałeś z nią do czynienia, nieprawdaż?
Otrząsnąłem się i spojrzałem na niego zdumiony. Skąd, na Boga, ten mnich wiedział o moich nie tak dawnych perypetiach z piękną demonicą? Owszem, złożyłem oczywiście stosowny raport w biskupiej kancelarii (szczególnie podkreślając tragiczną rolę bohaterskiego proboszcza Wasselrode), ale nie sądziłem, że tutaj, w Amszilas, o wszystkim wiedzą oraz pamiętają.
– Tak, bracie – odparłem. – Czy mogę służyć pomocą?
– Nieee – przeciągnął. – Śliczna bestyjka, co?
Nie były to może słowa, których spodziewałbym się po sędziwym mnichu, ale postanowiłem niczemu się już nie dziwić.
– W kobiecej postaci i owszem – odpowiedziałem uprzejmie.
W tym samym niemal momencie skrzypnęły drzwi za plecami kancelisty i w prześwicie ujrzałem młodego mnicha. Ubrany był tak samo, jak wszyscy w Amszilas – w bury habit, obwiązany białym sznurem, ale w przeciwieństwie do wszystkich tu widzianych mnichów był człowiekiem, który nie osiągnął jeszcze nawet średniego wieku. Długie, jasne włosy spływały mu aż na ramiona – rzecz niezwykła u zakonnika – a spod rękawów habitu dostrzegłem błysk złotych pierścieni.
– Witajcie, mistrzu – rzekł serdecznym tonem i wyciągnął dłoń w moją stronę. Zauważyłem, że ma wypielęgnowane paznokcie, a jego palce nie są poznaczone plamami inkaustu. – Jestem brat Kleofas, do waszych usług.
Podałem mu rękę i poczułem silny uścisk, którego raczej spodziewałbym się po człowieku nawykłym do ciężkiej pracy, a nie po bibliotekarzu, zwyczajnym wszak ślęczeć nad księgami oraz manuskryptami.