Литмир - Электронная Библиотека

8. Krzysztof Kolumb Odkrywca.

Zawsze pod koniec pobytu na oddziale deliryków wytwarzałem wokół siebie pewien ład, nawet jeśli był to ład oddziału zamkniętego, był to ład i przejście z ładu oddziału zamkniętego do nieładu świata otwartego, mówiąc zaś po ludzku, powrót ze szpitala do domu był dla mnie niemożliwy bez wzmocnienia się paroma głębszymi.

– Typowy stres wyjścia – powiedziałby doktor Granada – nie jest pan w stanie sprostać stresowi wyjścia. Niby wychodzi pan w dobrej formie, ale nie jest pan w stanie sprostać stresowi wyjścia.

Istotnie, nie byłem w stanie sprostać stresowi wyjścia, toteż skracałem stres wyjścia do minimum. Jazda taksówką z oddziału deliryków trwała około dwudziestu minut, potem zaś, po pełnej udręki jeździe, po wypiciu czterech stabilizujących pięćdziesiątek oraz po zaopatrzeniu się w butelkę wódki nie miałem już stresu wyjścia, w ogóle nie miałem żadnego stresu, jeśli zaczynałem czuć się trochę gorzej, popijałem i czułem się lepiej, i to wszystko, cała filozofia, cała filozofia picia.

– Nie ma żadnej filozofii picia – dzielący ze mną pokój Kolumb Odkrywca obracał się na łóżku, zdejmował okulary, odkładał na stolik francuskie tłumaczenie Nowego Testamentu i powtarzał z zawodową intonacją zniecierpliwionego wykładowcy: – Nie ma żadnej filozofii picia, jest jedynie technika picia.

Kolumb Odkrywca co najmniej od dwudziestu lat płynął wpław przez morze ciemności, zachłysnąwszy się nawet pięćdziesiątką bezkresnego przestworu wód oceanicznych, niezmiennie popadał w mordercze, nie kończące się ochlaje. Dwa tygodnie temu przywieziono go w stanie agonalnym, nawet nie u nas na oddziale deliryków, ale piętro niżej, na intensywnej terapii, wyciągano go z trudem i wyciągnięto cudem wpierw z delirium, potem z padaczki. Teraz już jako tako doszedł do siebie. W dzień z francuskim tłumaczeniem Nowego Testamentu pod pachą spacerował po korytarzu i zarówno mową, jak i uczynkami dawał do zrozumienia, iż jest wysoce zdegustowany poziomem pensjonatu, do którego trafił, by co nieco podreperować nadszarpnięte siły.

Nocami wszakże jego bezradne ciało nie było w stanie przybrać jakiejkolwiek pozy, wymyte do czysta z magnezu mięśnie nóg i ramion kurczyły się spazmatycznie. Choć kamiennie uśpiony potężnymi dawkami hemineuryny – budziłem się raptownie. Kolumb Odkrywca podrygiwał na łóżku w sposób całkowicie pozbawiony stylu, jeśli był w tym dygocie jakiś styl, był to styl przedśmiertny. Byłem pewien, że umiera, tak to w każdym razie wyglądało, a nawet wyglądało to gorzej, podrygi przedśmiertne muszą być łagodniejsze.

Wzywałem lekarza i pielęgniarkę, siostra Viola wstrzykiwała magnez, wszelkie minerały, podawała witaminy i środki kojące, doktor Granada pochylał się nad daremnie usiłującym powściągnąć własne roztrzęsienie Kolumbem Odkrywcą.

– Jak się pan czuje, panie profesorze?

Kolumb Odkrywca na trzeźwo, w cywilu, poza pijackim wcieleniem, poza alkoholowym poborem, poza wódczanym powołaniem (ach, jakże kunsztowne piramidy fenomenalnych trunkowych metafor możesz tu wznosić, mój uzależniony języku!). Kolumb Odkrywca w życiu codziennym był profesorem nauk społecznych. Przebył wszystkie szczeble kariery uniwersyteckiej, przez szereg lat wykładał za granicą, mówił zachodnimi językami i z pełną odpowiedzialnością światłego uczonego i z całą pryncypialnością człowieka latami przemawiającego ex cathedra twierdził, iż nie ma najmniejszych problemów z piciem.

– Jak się pan czuje, panie profesorze?

– Doskonale, doskonale – mamrotał Kolumb Odkrywca – doskonale, nic mi nie jest, chwila słabości.

– a jak pan sądzi, skąd ta chwila słabości, z czym pan to wiąże?

– Doprawdy nie mam zielonego pojęcia, może przepracowanie, przemęczenie, miałem ostatnio tyle zajęć.

Wciąż jeszcze zaspana, wyrwana z płytkiego dyżurnego snu, choć już lodowato i profesjonalnie sprawna, siostra Viola dalej miała w sobie powabność przed chwilą rozbudzonej kobiety; niezauważalna aura uśmiechu, a może odrazy przemknęła przez jej fantastyczne kości policzkowe.

– a czy nie sądzi pan, panie profesorze – w głosie doktora Granady nie było cienia ironii czy dwuznaczności – czy nie sądzi pan, panie profesorze, że stan pański wolno by było wiązać z niejakim, by tak rzec, nadużywaniem przez pana alkoholu?

– w żadnym wypadku, to absolutnie wykluczone, ja prawie w ogóle nie piję, niekiedy przy specjalnych okazjach jakiś toast czy szklanka dobrego piwa do obiadu.

– w każdym razie, jak rozumiem – z wolna na jasnych niebiosach głosu doktora Granady poczynały gromadzić się ciemniejące obłoki – jak rozumiem, pański pobyt w szpitalu, pańskie złe samopoczucie nie jest w żadnej mierze związane z alkoholem?

– w żadnej mierze – skwapliwie potwierdzał Kolumb Odkrywca, mówił już jednak mniej zdecydowanym głosem – w żadnej mierze – powtarzał z rzekomym namysłem, czynił pauzę, usiłował rysami twarzy imitować nieoczekiwany namysł – chociaż, chociaż przypominam sobie – jego ciało z wolna wyzwalało się z dygotu i w całej postaci coraz wyraźniej zarysowywała się ewentualna gotowość do niewielkich ustępstw.

– Co mianowicie przypomina pan sobie, panie profesorze?

– Tak, przypominam sobie, że być może istotnie na ostatniej uroczystości rodzinnej wypiłem o jeden kieliszek za dużo.

– Pańska diagnoza poraża mnie swą trafnością – mówił spokojnie doktor Granada i natychmiast wybuchał furiackim rykiem: – o jeden kieliszek za dużo! On wypił o jeden kieliszek za dużo! Chodzące wiadro spirytusu wypiło o jeden kieliszek za dużo! Przyznał, iż być może nieco przesadził!

Siostra Viola wprawnym, wyćwiczonym na tysiącach pobudzonych pacjentów gestem jedną ręką brała doktora pod ramię, drugą obejmowała w pasie i prowadziła w kierunku drzwi, on zaś dalej darł się jak opętany:

– Kieliszek za dużo wypił! Niesłychana sensacja! Odkrycie Ameryki! Amerykę odkrył! Krzysztof Kolumb, Odkrywca!

9. Zasady nieuchwytności.

Nie drażniła mnie pijacka obłuda Kolumba Odkrywcy, nie można szczerze pić bez obłudy, usta muszą przeczyć trunkowi, co właśnie przeszedł przez gardło. Pan Bóg niechybnie dla ulżenia pijakom nie wypisał na kamiennych tablicach przykazania: nie kłam. Słowo musi przeczyć nałogowi. Kłamstwo w plemieniu deliryków jest honorem – prawda wpierw jest nietaktem, później zniewagą, na końcu rozpaczą. Jeśli prawdziwie pijesz, musisz wszem wobec ogłaszać, że nie pijesz, jeśli przyznajesz się, że pijesz, to znaczy, że nie pijesz prawdziwie. Prawdziwe straceńcze picie musi być zakryte, kto je odkrywa, kapituluje, przyznaje się do bezradności, pozostaje mu płacz, zgrzytanie zębów i mityngi AA.

Ilekroć wam powiem, że przestałem pić, że nie piję, że po dziesięcioleciach wytrzeźwiałem na dobre, że odzyskałem poczucie czasu, że tygodniami dochodziłem do siebie w lodowatym domu w górach – tylekroć z całym spokojem możecie nie wierzyć. Prawdę powiedziawszy – nie wierzcie ani jednemu mojemu słowu. Słowo jest moją używką, moim narkotykiem, rozsmakowałem się w przedawkowywaniu. Język jest moim drugim, co mówię, drugim, język jest moim pierwszym nałogiem.

Bez względu na to, czy mówię trzeźwy, czy mówię pijany, czy mówię, że od zaranka do wieczora popijałem brzoskwiniówkę, czy mówię, że od stu szesnastu dni nie miałem kropli w ustach, bez względu na to, co mówię, jestem w swym mówieniu nawet dla samego siebie nieuchwytny. Tak jak i w swym piciu jestem dla samego siebie i dla całego świata nieuchwytny.

Ileż to razy – dajmy na to – kroczyłem trzeźwy jak anioł ulicą Szewską i ileż to razy nie uszedłem dwudziestu kroków, nie minęło dwadzieścia sekund, szesnaście zaledwie kroków uczyniłem, szesnaście sekund przeszło, wkroczyłem na Rynek i w okamgnieniu, wkroczywszy na Rynek, wpierw sam uczłowieczałem swe anielstwo, następnie zaś człowieczeństwo moje samo z siebie ulegało błyskawicznemu zezwierzęceniu, w okamgnieniu, wkroczywszy na Rynek, pijany byłem jak zwierzę. Co się stało? Srebrna wieżyczka duszy mojej poszła w rozsypkę? Czarny wiatr powiał i wepchnął mnie do czeluści i usadził na wysokim stołku? Co się stało? Nie wiem. Nie uchwyciłem swego niepicia na Szewskiej, ani nie uchwyciłem swego picia na Rynku.

7
{"b":"100411","o":1}