Литмир - Электронная Библиотека

– Widzisz, jak pięknie wysprzątałam – szeptała Asia – dla ciebie, dla ciebie zrobiłam porządek.

Istotnie w pokoju panowała zatrważająca, sprzeczna nie tylko z naturą Asi, ale w ogóle z ludzką naturą symetria, gołym okiem widać było, że wzniesiono tu fasadowy, potiomkinowski monument wzorowego porządku, który zaraz runie.

– Asiu, kocham cię w chaosie, kocham cię wśród twoich wszystkich rozrzuconych rzeczy.

Ale Asia, najwyraźniej uskrzydlona nowo poznaną sztuką harmonijnego układania przedmiotów, nie zwracała uwagi, a może nie rozumiała poetyckiej głębi mojego wyznania.

– Nawet klucze – szeptała z dziecinnym zapałem – nawet klucze kładę teraz na swoim miejscu. i dziś rano, wyobraź sobie, rano nie mogłam ich znaleźć, nie mogłam znaleźć kluczy, bo zapomniałam, że położyłam je na swoim miejscu.

Czułem, że ze wzruszenia tężeje mi gardło, wzruszała mnie nagła pewność, że z Asią Katastrofą spędzę resztę życia.

– Kocham cię – powtórzyłem – kocham cię bez względu na to, gdzie kładziesz klucze.

– Chodź – powiedziała Asia i wzięła mnie za rękę, i powiodła po schodach na piętro posiadłości, i prowadziła mnie długim korytarzem, i otwarła w głębi korytarza drzwi. Ujrzałem przed sobą nie urządzony jeszcze pokój o białych ścianach, było tu widno i zacisznie. Z okna rozpościerał się widok, który mógł być marzeniem każdego grafomana – w dole było stygnące miasto, gęstniały nad nim masy upalnego powietrza, azjatycka trawa ciemności zarastała zaułki, w dalekich oknach zapalały się pierwsze światła.

– Tu będziesz miał swój fotel, swoje regały, książki i biurko, tu będziesz mógł pisać – powiedziała Asia, ja zaś zrozumiałem, że wielka nieodzowna zmiana, na którą od lat czekałem i w której nadejście po latach zwątpiłem – w końcu jednak nadeszła. Zrozumiałem, że moje życie zmieni się i poprawi, i delikatnie, tak jak bym obejmował dającą mi nowe życie duszę, delikatnie wziąłem Asię w ramiona.

A potem bardzo późnym wieczorem, kiedy wszyscy dorośli dawno spali i kiedy na naszej części Ziemi sporo wygaszono świateł – zamówiłem przez telefon taksówkę (za komuny nie było taksówek na telefon), słodko ziewająca Asia odprowadziła mnie przez ogród, za furtką czekał już biały mercedes, śpij spokojnie, Asiu. Taksówka jechała przez ciemne peryferia, puste pola z obu stron, kruche ściany domów, byłem pełen uznania dla całego świata, podobało mi się nawet to, że taksówka, która po mnie przyjechała, była białym mercedesem.

Siedziałem wygodnie rozparty i wypatrywałem oświetlonych okien, zawsze mnie frapowały okna, w których późną nocą świeciło się światło, ktoś czytał całą noc książkę swego życia, ktoś umierał, ktoś dusił się w strasznym kaszlu, ktoś budził się z krzykiem ze snu koszmarnego, ktoś brał kogoś w ramiona, ktoś brał coś na uspokojenie, ktoś płakał z tęsknoty, ktoś szedł do łazienki. Spojrzałem na zegarek, była trzecia w nocy, w górze gwiazdozbiory sunęły jak ruchome piaski, stanęliśmy na chwilę pod całonocnym sklepem i po chwili jechaliśmy dalej pustą dwupasmówką. w moim ciemnym wieżowcu nikt nie czuwał, nikt nie umierał, nikt nie czytał zapierającej dech książki, ale w końcu były to ostatnie chwile powszechnego spania, zaraz na dwunastym piętrze zapali się światło, i zapaliło się światło na dwunastym piętrze, i płonęło nieprzerwanie przez czterdzieści dni i nocy, przez czterdzieści dni i nocy piłem nieprzerwanie. Nad moim nieprzytomnym ciałem świeciła żarówka, wschodziły poranki, zapadały wieczory, moja nieprzytomna ręka sięgała po butelkę i wlewała wódkę do nieprzytomnego gardła, pościel moja i skóra zarastała chitynowym pancerzem rzygowin, przez dom mój zagłada szła za zagładą. Boże mój, bałagan, jaki czyniła Asia Katastrofa, był wzorowym ładem w porównaniu z tym, co zostawało po mnie, kiedy na czworakach tarzałem się w poszukiwaniu skrytej na czarną godzinę butelki (dawno pochłoniętej przez zdrewniałe trzewia, czarna godzina dawno przeszła, wszystkie następne godziny też były czarne, jedna czarniejsza od drugiej) albo kiedy w kleistym przebłysku przytomności doczołgiwałem się do telefonu, żeby zamówić rytualne zakupy przez telefon. Poproszę dwie butelki brzoskwiniowej Premium i dużą coca-colę. Podaję adres. Za komuny nie było zakupów przez telefon.

7. Sam początek.

Początek, sam początek, początek opowiedziany w zbliżeniu tak wielkim, że obraz staje się ziarnisty, początek tego czy, prawdę powiedziawszy, każdego innego picia, początek zatem picia uniwersalnego, początek picia ponadczasowego, początek wszechpicia, początek Księgi Genezis picia jest zaś taki: ziemia była bezkształtna i duch unosił się nad wodami, i zapłaciłem taksówkarzowi, i wysiadłem z taksówki, i sto razy po drodze do windy sprawdziłem, czy moja podręczna torba bezpiecznie wisi na ramieniu, i wyjechałem windą na dwunaste piętro, i obróciłem klucz w zamku, i zapaliłem światło – na wiszącym na ścianie zegarze było siedemnaście po trzeciej. Raptownie przyspieszyłem kroku, tak jest, przemierzałem dwa pokoje z kuchnią bardzo szybkim krokiem, spieszyłem się bardzo i wszystkie ruchy moje były bardzo szybkie, nie to, że czasu było mało, czasu było dosyć, ale w widzialny i dławiący sposób wzrastało wahanie, nie wzmagam wizyjności niedalekim od prawdy efektem i nie mówię, że z kątów wyłaziły demony wahania, nie, aż tak to nie, ale wokół niewątpliwie było gęściej, ciemniej, a także jakoś bardziej żółto, tak, wokół było gęściej, ciemniej i żółciej, w końcu nawet abstynenci znają określenie dusząca aura, w końcu nawet abstynentom zaczyna niekiedy brakować powietrza i oddychają gwałtowniej, i wykonują spazmatyczne ruchy, jakby rozrywali zaciskające się pętle, jakby rozgarniali gęstniejące stany skupienia. W ostatnich sekundach mojego niepicia zachodziło zjawisko analogiczne, tyle że tysiąckroć dotkliwsze. Nie było mi duszno – dusiłem się. Nie robiłem panicznych czy gwałtownych ruchów – miotałem się jak szaleniec. Choć i to nietrafne, działałem logicznie, w moim szaleństwie była lodowata metoda, szaleńcza była szybkość wszystkich moich ruchów, w szaleńczym tempie, choć dalej ze skrupulatną ostrożnością, stawiałem torbę na biurku, otwierałem ją i wyjmowałem to, co było w środku, szykowałem szklanki, popielniczkę, błyskawicznie przebierałem się w wygodny i ciepły dres – jeszcze, jeszcze można było zgasić dobrze już płonący ogień, jeszcze można było obie butelki kupione w całonocnym sklepie wylać do zlewu, wyrzucić do zsypu, a nawet cisnąć nimi przez otwarte okno, i właśnie ta możliwość, cień tej możliwości niewymownie dramatyzował sytuację, nie szło tu bowiem o to, że dalej istniał rzeczywisty wybór pomiędzy piciem a niepiciem, nie, takiego wyboru nie było już dawno (szczerze mówiąc, takiego wyboru nie było od co najmniej dwudziestu lat), natomiast można było wciąż jeszcze udawać, że taki wybór istnieje, pozorować kabotyńską szamotaninę i nie tyle wahać się pomiędzy piciem a niepiciem, co wiedząc, że już się w zasadzie przestało niepić, dalej męczeńsko wydłużać drogę do picia. Miotałem się i – tak jest – myślałem jeszcze o niepiciu, ale myślałem o niepiciu tak jak człowiek, który z całą pewnością nie popełni samobójstwa, myśli o samobójstwie: wyrazistość wyobrażeń nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Możesz często myśleć o samobójstwie, możesz detalicznie widzieć rozmaite szczegóły, możesz zajadle wyobrażać sobie własnego trupa wiszącego na belce pod powałą, ale przecież w głębi duszy wiesz, że tego nie zrobisz. Tak.

W głębi duszy wiedziałem, że tego nie zrobię. Gdybym to zrobił, gdybym nie daj Boże obie kupione w całonocnym sklepie butelki wylał do zlewu albo wyrzucił przez okno, jaki rezultat bym swym nieprawym i faryzejskim uczynkiem osiągnął? Żaden. Musiałbym zdejmować wygodny i ciepły dres, musiałbym się na nowo ubierać, na nowo wkładać buty i wyjściowe ubranie, w którym byłem w gościnie u państwa Katastrofów, iść piechotą albo jechać taksówką do tamtego albo do innego całonocnego sklepu i dalej byłoby jeszcze gorzej, z wściekłości na samego siebie, z wściekłości, że dałem się ponieść nieprawemu i faryzejskiemu uczynkowi i popadłem przez to w fałszywe perypetie, z wściekłości na otaczające mnie zewsząd zakłamanie kupiłbym nie dwie a cztery butelki wódki i znów piechotą lub taksówką, i znów po stokroć sprawdzając, czy dwa razy teraz cięższa torba bezpiecznie wisi na ramieniu, wróciłbym do domu, wyjechałbym windą na dwunaste piętro, obrócił klucz w zamku i zapalił światło. Zabawa w pozorne mnożenie możliwych, choć w gruncie rzeczy całkowicie wykluczonych, wydarzeń trwać by mogła w nieskończoność, teraz w końcu mógłbym wylać do zlewu lub wyrzucić przez okno wszystkie cztery butelki i raz jeszcze wkoło całą rundę krok po kroku powtórzyć, i raz jeszcze, i jeszcze raz, tę koszmarną dziecinadę trzeba było niezawodnie przerwać, trzeba było po męsku spojrzeć prawdzie w oczy, a prawdą nie było wylewanie wódki do zlewu i wyrzucanie butelek przez okno – prawdą było picie. Poruszałem się z niezwykłą prędkością, bo szło o to, by jak najprędzej wlać w siebie pierwszą dawkę prawdy i zabić męczącą retorykę. Trzeba było jak najprędzej skończyć z świadomą literaturą wiecznych wątpliwości i wybrać niezachwiane, nieprzytomne życie.

6
{"b":"100411","o":1}