Литмир - Электронная Библиотека

16. Pastorałka.

Siedzieliśmy za stołem, byliśmy przemieszani z samobójcami i siostry nie spuszczały z nas oka. Szymon Sama Dobroć setny raz opowiadał o zeszłorocznej malignie, przez którą w powietrznych saniach jechał Anioł Gabriel, a może sam Bóg. Papierowe obrusy trzeszczały jak nakrochmalone, paliły się świeczki, samobójcy byli piękni i zamyśleni, ale na Wigilię przychodzili z pustymi rękami, mój Boże, pamiętaliśmy o tym. Siedzieliśmy za stołem: ja, Don Juan Ziobro, Fanny Kapelmeister, Królowa Kentu, Szymon Sama Dobroć, Kolumb Odkrywca i reszta postaci trochę mniej wyraźnych, czyli Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata, wzgardliwy Król Cukru, sędziwy Przodownik Pracy Socjalistyczej oraz samobójcy. Siostry nie spuszczały nas z oka, a że wszystkie już były na dobrej wigilijnej bani, lustrowały nas pilnie, gapiły się ze słynnym wzmożeniem pijackiej uwagi.

Dawniej, za starej Polski, przed zburzeniem muru berlińskiego, kiedy nie było podziału na deliryków, schizofreników czy samobójców – dawno temu, kiedy wstawałem tu z martwych pierwszy albo trzeci raz – co to się działo, jak jaki samobójca przepadał bez wieści, kiedy się tracił w tutejszych jeszcze za cesarza Franciszka Józefa albo cara Mikołaja zbudowanych labiryntach! Siostry, pielęgniarze, doktorzy, sanitariusze, salowe, kierowcy karetek – wszyscy go szukali – nawet kucharki wspinały się na strych po drewnianych schodach! Wiadomo było, że najpewniej tam wisi na belce pod powałą albo wykrwawia się w komórce za suszarnią, żyły kawałkiem szkła rozprute. Ale tak nie było nigdy. Zagubiony samobójca znajdował się rychło, najczęściej tkwił nieruchomo przy najdalszym oknie w głębi korytarza, przez nietkniętą, półprzejrzystą szybę spoglądał na ośnieżone pole, na ceglane ściany austriackich albo ruskich koszar, na oceaniczny dym idący z obłąkańczych piżam albo z pieców kombinatu im. Lenina. Lubiłem samobójców od tamtego czasu, lubiłem ich za powagę, z jaką przyglądali się trawie, fragmentowi muru, granatowej chmurze.

Na wigilię przychodzili z pustymi rękami, w piżamach, w szlafrokach, co drugi miał obandażowane przeguby. Siostry z oddziału samobójców, które ich przyprowadzały, były piękne, smagłe i nerwowe jak diabli, widocznie zdawało im się, że łatwiej upilnować znikający z głowy fragment muru, trawy, nieba, bez ruszania się z miejsca – typowe, powiedzmy to jasno, złudzenie młodości.

Przychodzili z pustymi rękami, ale my byliśmy gotowi na gościnę. Zestawione w świetlicy w jeden stół stoliki, gdyby nie miały niezłomnych jak granit laminatowych blatów, uginałyby się pod ciężarem jadła. Przede wszystkim barszcz z ziemniakami, potem dorsz panierowany, potem zupy chińskie o przeróżnych smakach, sery rozmaite, chyba z sześć rodzajów sera, ogórki konserwowe, paluszków słonych każda ilość, chipsy, cztery puszki szprotek, dwa słoiki rolmopsów śledziowych, pomarańcze, mandarynki, jabłka, bułki, drożdżówki oraz bomboniera. Co kto miał, co kto komu przyniósł, co dało się kupić w kiosku na parterze. Doktor Granada już w południe przełamał się z nami opłatkiem, każdemu życzył zdrowia i wszystkiego dobrego, potem narzucił na ramiona wiekuisty barani kożuch, wsiadł do forda sierry i ruszył ku jakimś całkowicie zbytecznym, niepewnym i z naszego punktu widzenia chyba wręcz nie istniejącym stronom świata. Zdrowia i wszystkiego dobrego, powtarzaliśmy teraz z dziecinną powagą, samobójcy nawet zdrowia i wszystkiego dobrego nie byli w stanie wypowiedzieć, najdelikatniej w świecie odwzajemniali uścisk dłoni, niedostrzegalny cień uśmiechu przesuwał się przez ich romantyczne oblicza. Jedliśmy w milczeniu, bez skomplikowanych peror i bez żywych dialogów obywała się wieczerza. Jeden tylko Król Cukru, odziany w rażąco szmaragdowy dres, jak zwykle zachowywał pożałowania godną beztroskę, miażdżył nad talerzem trzecie już opakowanie chińskiej zupy i z rodzajem nikczemnej wprawy zalewał suche pierwiastki wrzątkiem z ogromnego jak nocna szafka czajnika.

– Zupa to jest fundament – mówił Król Cukru – zupa to jest podstawa. Dobrze przyrządzona zupa to jest sprawa absolutnie kluczowa. Zupa kreuje dom – można powiedzieć. u nas w domu, proszę towarzystwa, u nas w domu na kolację wigilijną podawano cztery rodzaje zup. Tak jest – powtórzył z tryumfem – cztery rodzaje zup: barszcz czysty, barszcz z uszkami, grzybowa i żur. Oprócz tego oczywiście karp, szczupak w galarecie, bigos, kutia.

Nasze głowy i my cali pochylaliśmy się coraz niżej, popielate włosy Królowej Kentu dotknęły papierowej serwety, Kolumb Odkrywca wydobył zza pazuchy i jął kartkować francuskie tłumaczenie Nowego Testamentu, kolejne dwie siostry wyszły, kolejne dwie wróciły z dyżurki; jakby trawione niedocieczoną potrzebą nieustannej przechadzki, bez przerwy łaziły tam i z powrotem nasze coraz bardziej rozanielone anielice – jedynie samobójcy trwali nieporuszeni i wyprostowani niczym koncentrująca się przed startem reprezentacja olimpijska.

– Cóż za brak polotu – jęknął Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata.

Wygłaszanie niestosownych monologów było poniekąd specjalnością Króla Cukru, w każdej sytuacji potrafił ten w cywilu zamożny przedsiębiorca powiedzieć coś niewłaściwego, nie dość na tym: nieświadom własnej desperacji brnął i rozwijał ryzykowne tezy, kiedy zaś w końcu miarkował się i pojmował skalę popełnionych gaf, przychodziło najgorsze: zawstydzony, tęgi sześćdziesięciolatek w szmaragdowym dresie wybuchał strasznym płaczem, nieraz bardzo długo nie szło go ukoić. Teraz płacz przyszedł prędko. Niestosowny monolog nawet nie zdążył nabrać pełni niestosowności, gdy spowite w szmaragd ramiona zadrżały. Król Cukru zakaszlał, chrząknął knurzo, ktoś nie z tego świata mógłby pomyśleć, że zakrztusił się, ale nie, to już był pełen tragizmu spazm, do trzeciego talerza chińskiej zupy kapały pierwsze łzy.

– Cóż za brak polotu – powtórzył Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata, szyderczy niesmak w jego głosie podszyty był osobliwym podziwem.

– Żaden brak polotu – Przodownik Pracy Socjalistycznej jako pierwszy spieszył z ukojeniem i dawał mniej lub bardziej rzekome poparcie kłopotliwym wywodom Króla Cukru – żaden brak polotu, konkretna wiedza po prostu. Wiedza i doświadczenie, ja na ten przykład – Przodownik Pracy Socjalistycznej wprawnie imitował ożywienie oraz rozchodzącą się po całym jestestwie błogość – ja na ten przykład, ilekroć zaczynałem pić, tylekroć wpierw szykowałem sobie wielki gar zupy, najlepiej kapuśniaku.

– Kłamie pan, kłamie pan dla dobra człowieka – tym razem w głosie Najbardziej Poszukiwanego Terrorysty Świata słychać było leniwy, choć niezachwiany sprzeciw – pan sam jest dobrym człowiekiem i dlatego pan kłamie, jednak kłamie pan w sensie powszechnym. Albo się zaczyna pić, albo się gotuje zupę. Albo-albo – jak mawiał pewien filozof.

– Miałem zamiar pić, tak czy nie? – jak to często się zdarza dobrotliwcom, Przodownikiem Pracy Socjalistycznej zatrzęsła nagła furia. – Potrzeba picia wzbierała we mnie nieubłaganie, tak czy nie? Zanim ta potrzeba wezbrała do granic nieodpartości, ugotowałem zupę, tak czy nie? Być może nie zawsze tak bywało, ale bywało tak wystarczająco często, bym znał, jakie to jest ukojenie: łyk kapuśniaku, nawet na zimno. Głód przecież przychodzi rzadko i trwa krótko, niekiedy człowiek nawet nie wie, że jest głodny, nie wie, że na ten przykład budzi się w nocy, że wstaje, idzie, otwiera lodówkę, niekiedy człowiek nawet nie wie, że podnosi gar, wielu rzeczy człowiek nie wie, ale ożywczo idący przez gardło łyk lodowatego wywaru jest odczuwalny zawsze. a i później – Przodownikowi Pracy Socjalistycznej z neurotyczną żwawością wrócił dobry humor – a i później, jak się dochodzi do siebie, to zupa też jest nieodzowna. Ja, na ten przykład, w czasie dochodzenia do siebie najlepiej lubię fazę uzupełniania niedoborów soli mineralnych. a co najlepiej uzupełnia niedobór soli mineralnych?

Rozległa się muzyka, Don Juan Ziobro wydobył z kieszeni harmonijkę ustną i jął grać melodię Jezus malusieńki. Przodownik Pracy Socjalistycznej mówił jeszcze sporo, coraz cichszym głosem, do wtóru kolędy, wygłaszał pochwałę rosołów zasobnych w sole mineralne, rzewna melodia plus rzeczowe parlando – niepojęty był to duet, gdybym tę scenę wymyślił, wiedziałbym, jak ją opisać, ale ja tam byłem, widziałem, słyszałem i jestem bezradny. Prosta muzyka szła przez świetlicę, przez dyżurkę i przez wszystkie pokoje oddziału deliryków, przez nasze dziurawe głowy szły pojedyncze wersy, Don Juan Ziobro (w cywilu fryzjer, a w dodatku muzyk, jak o sobie mawiał) grał kolędę za kolędą, a my, mózgi spustoszone, nie umieliśmy zaśpiewać, Jezu malusieńki, ani jednej, ani jednej całej pierwszej zwrotki. “Bóg się rodzi, moc truchleje”, grał Don Juan Ziobro, “ogień krzepnie, blask ciemnieje”, więcej ani jednego słowa. Może przy tej kolędzie, a może przy “Mędrcy świata, monarchowie, gdzie spiesznie dążycie”, a może przy “W dzień Bożego Narodzenia radość wszelkiego stworzenia” Szymon Sama Dobroć jął po raz sto pierwszy opowiadać swoje zeszłoroczne wigilijne delirium. Tak było po prostu, nie powołuję się na dziurawą pamięć, ale na stukartkowy zeszyt w linie, w którym nazajutrz, w Boże Narodzenie (przerażony własnym stanem, przerażony tym, że nie pamiętam najsławniejszych kolęd, niczego), zacząłem wszystko, wszystko literalnie zapisywać. Zapisałem całą wigilijną opowieść Szymona, nie zapisałem wprawdzie ściśle, podczas której kolędy zaczął opowiadać (w końcu nie ma to wielkiego znaczenia; a nie zapisałem, ponieważ już nazajutrz – nie pamiętałem), zapisałem natomiast, jak z dziecinnej wyliczanki wzięte, zachodzenie głosów: zanim pierwszy skończył mówić, drugi zaczął grać, zanim drugi skończył grać, trzeci zaczął opowiadać.

15
{"b":"100411","o":1}