15. Błękitne łasice.
Po napełnieniu wanny gorącą wodą, po umieszczeniu w niej prania i po nasypaniu nadmiernej dozy proszku Omo-Color składałem gazety. Leżały wszędzie i tworzony przez nie nieład, choć powierzchowny, był druzgocący optycznie. Kiedy w ciągu pijackim ruszałem rankiem po kolejną butelkę, po kolejne dwie albo trzy butelki, albo po kolejnych kilkanaście puszek piwa, zawsze po drodze kupowałem znaczne ilości gazet. Po pijanemu albo na kacu, zwłaszcza na kacu zdeprymowanym pierwszą poranną dawką, kupowałem znacznie więcej gazet niż zwykle (Chyba raczej powinienem powiedzieć: niezwykle, zwykle bowiem byłem niezwykle pijany, trzeźwy byłem niezwykle rzadko – znów łeb podnosi kusicielska bestia retoryki pijackiej: pić – strasznie; pisać o piciu – strasznie; pić, pisać i gromić bestię retoryki pijackiej – strasznie, strasznie, strasznie). Kupowałem wszystkie dzienniki, które ukazywały się danego dnia, kupowałem brukowce zawierające plugawe oferty, kupowałem tygodniki, pisma ilustrowane, pisma kobiece (zwłaszcza pisma poświęcone modzie, sztuce makijażu i palącym kwestiom pielęgnacji skóry), kupowałem miesięczniki i kwartalniki literackie, a nawet niektóre pisma specjalistyczne. w zależności od nastroju wybierałem albo jakiś periodyk łowiecki, albo medyczny, albo astronomiczny. Potem przez kilka godzin, aż do kolejnej utraty przytomności, leżałem na kanapie i studiowałem prasę. Niezapomniane chwile homeostazy pomiędzy jedną a drugą utratą przytomności. Umysł mój był chłonny, myśl lotna, czytałem wszystko od deski do deski. Czytałem agencyjne doniesienia z kraju i ze świata, czytałem artykuły wstępne i komentarze polityczne. Studiowałem kolumny ekonomiczne, z których wynikało, że Polska jest gospodarczym tygrysem Europy Wschodniej, przeglądałem kolumny sportowe, z których wynikało, że Polska może wygrać z każdym, zagłębiałem się w lekturze działów religijnych, z których wynikało, że Polska może zbawić wszystkich. z bezradną natarczywością wpatrywałem się w fotografie pięknych licealistek, ich fenomenalnie wychudzone ramiona budziły we mnie niejasny niepokój, by choć odrobinę niepokój ten ukoić, odrobinę wypijałem, wypijałem jeden mały łyczek.
Teraz… Teraz – czyli kiedy? Po wypiciu pierwszej stabilizującej, czy po wypiciu drugiej uskrzydlającej półlitrówki? Teraz? Po szalbierczym wytrzeźwieniu? Teraz? Po wyjściu? Po wejściu? Po zejściu? Teraz – po trzech, a może po sześciu tygodniach, po czterdziestu, a może po stu czterdziestu dniach.
Teraz, po powrocie z oddziału deliryków, nie pamiętałem ani jednego z przeczytanych w chwilach homeostazy (pomiędzy jedną a drugą utratą przytomności) artykułów; niekiedy jakaś wyrazista okładka pisma ilustrowanego, jakaś fotografia porywającej anorektyczki w sukience z Denimu wydawała mi się mgliście znajoma, jakbym ją widział we śnie albo w poprzednim życiu.
Sterty pożółkłych, pokrytych piaszczystym kurzem gazet piętrzyły się wszędzie, składałem je metodycznie, pieczołowicie formowałem odpowiednich rozmiarów pakiety, które następnie wynosiłem do zsypu. Mógłbym powiedzieć, że likwidowałem ślady pijackich ekscesów, że po prostu sprzątałem mieszkanie, że usuwałem wszystko, co przypominało pijackie upodlenie, co się dało wymazywałem i zacierałem w i tak wystarczająco nieczytelnej pamięci. Mógłbym tak powiedzieć, ale nie byłaby to prawda; w pijackim języku i najprostsze wyrażenie na przykład: “sprzątanie mieszkania”, też okazać się może napuszoną i pełną fałszu retoryką. Sprzątałem mieszkanie, ale nie byłem pewien, co czynię, nie byłem pewien, gdzie jestem, nie wiedziałem, co się takiego w moim, a może nie moim domu zdarzyło.
Po sześciu tygodniach wracałem z oddziału deliryków, jechałem taksówką, wchodziłem i wychodziłem z gospody “Pod Mocnym Aniołem”, wchodziłem i wychodziłem ze sklepu, jechałem windą, otwierałem drzwi i długo stałem oniemiały w progu. Kto tu był, kiedy mnie nie było? Któż tu gościł pod nieobecność gospodarza? Kto się w strasznych męczarniach z boku na bok obracał w mojej pościeli? Kto się pocił brunatnym jak uryna potem? Kto zostawił po sobie czarne prześcieradło? Kto tu czytał Czarodziejską górę i doszedł do 27 strony, bo na tej stronie otwarta leży na dywanie? Jakie plamiste szczury, jakie błękitne łasice musiały się tu gnieździć? Kto czytał gazety? Kto palił papierosy i zostawił wszędzie pełno niedopałków? Kto spał w fotelu? Kto ręczniki zrzucił na podłogę w łazience? Kto w przedpokoju zostawił apaszkę tygrysią? Jakie osobistości, jakie duchy tu grasowały? Tak, szczury i łasice musiały się tu gnieździć i w czasie nocnych łowów i zapasów wszystko zburzyły i wszystko z kąta w kąt porozwlekały.
A skąd dławiąca aura rozwiązłości, skąd balsam do ciała, skąd włos na poduszce, skąd tyle przedmiotów kobiecą ręką z miejsca na miejsce przekładanych? Nieraz, kiedy leżałem w mokrej pościeli, wydawało mi się, że suną przez puste pokoje cienie, cienie wychudzonych licealistek, cienie moich byłych żon pochylały się nade mną, uwiedzione smarkule otwierały okna, siostry nowicjuszki gotowały w kuchni pożywną zupę, siostry służebniczki podtrzymywały czoło i wspierały łagodnym słowem w zbożnym trudzie pawiowania. Piękne jak sen fotografki robiły mi zdjęcia, rzutkie dziennikarki przeprowadzały ze mną dociekliwe wywiady, to pośród nich powinienem znaleźć przedśmiertną miłość, wyciągałem ręce, trafiałem na ciemność. Ktoś chodził po pokoju, ktoś leżał w moim łóżku i wył, wył nieżywym głosem.
Przytykałem butelkę do nieswoich ust, wódka wpierw nie chciała płynąć, a potem płynęła, płynęła siarczaną gorejącą strugą przez wysuszone usta, gardło, szamotała się w pożarze, szemrała jak strumyk raptownie wzbierający po świętojańskich deszczach, przezroczysta tafla była jak skalpel, płynęła przez wnętrzności i rozcinała wnętrzności, struga płonącej lawy przemierzała wymarłą krainę, szukała tajnego miejsca, szukała zatoki świętego spokoju.
Gdzieś w moich wnętrznościach, pomiędzy przeponą, sercem a płucami, pomiędzy układem oddechowym a krwionośnym, pomiędzy płucami a kręgosłupem była negatywna czakra, anatomiczna luka, śródmięśniowa, a może międzykostna dziura o wrzecionowatym kształcie i półlitrowej objętości. Byłem jak ciężka, kalwaryjska szafa, z sekretną pustą półką, brałem srebrny jak nakrętka klucz, otwierałem w samym sobie ciemne drzwiczki i umieszczałem pod moim drewnianym sercem pół litra gorzkiej żołądkowej, i serce moje zaczynało pompować krew, i płuca moje napełniały się powietrzem, przychodził brzask, znad zatoki świętego spokoju odpływały ciemne mgły, byłem lekki jak obłok i szczęśliwy jak ozdrowieniec, wypijałem jeszcze jeden dobrze zrównoważony łyk, opierałem tył głowy na poduszce i luzacko gapiłem się w sufit. i wzrok mój przebijał sufit, i wzrok mój przebijał wszystkie stropy i sufity ponad moim sufitem, i przebijał ciemne powietrze nad Krakowem i nad Warszawą, i przechodził przez warstwę chmur niskich i przez warstwę chmur wysokich, i przechodził przez niebo błękitne i przez niebo granatowe, i docierał do czarnych sfer i na niebiosach czarnych jak czarny Smirnoff albo jak czarny Johnny Walker widziałem gwiazdozbiory. Znów widziałem kometę nad Czantorią i znów widziałem gwiazdozbiór Mocnego Anioła.
Ojcze mój niebieski i ojcze mój pijany, i pijany ojcze mego pijanego ojca, i wszyscy moi pijani pradziadowie, i wszyscy moi pijani przodkowie, a także wszyscy niespokrewnieni ze mną fataliści, coście widzieli i co wiecie, gdzie leży gwiazdozbiór Mocnego Anioła, wszyscy, coście się w jego granatowo-złotym blasku urodzili i pomarli – bądźcie pozdrowieni.
Staliście przy mnie, ledwo trzymaliście się na nogach, ale wierni nauczycielskim i rodzicielskim posłannictwom – staliście przy mnie; była przy mnie babka Maria – właścicielka rzeźni, był przy mnie dziadek Jerzy – naczelnik poczty, i był przy mnie dziadek Kubica – wielki gospodarz, i mój ojciec – młodziutki żołnierz Wermachtu, i moja matka – studentka farmacji, i był przy mnie doktor Swobodziczka, wszyscy byliście przy mnie i drżącymi dłońmi i rozchybotanymi palcami pokazywaliście mi gwiazdozbiory i gwiazdy: Gwiazdę Północną, Wielki Wóz i Wielką Niedźwiedzicę, i Warkocz Bereniki, i Andromedę, i Plejady, i ślad Drogi Mlecznej. Bełkotała rzeka, szumiały drzewa, góry nieporuszone waszymi słowami i oddechami stały jak stały, a nad wszystkim, wzdłuż i wszerz wszystkiego, był gwiazdozbiór Mocnego Anioła. w ciemnościach dobrze widziałem wszystkie gwiazdy, co go wyznaczały: siedem gwiazd znaczyło jego rozchwianą sylwetkę, trzy głowę odchyloną, cztery na tył głowy zsunięty kapelusz, pięć jasnych gwiazd rysowało uniesione ramię, dziewięć wyznaczało skrzydła, a dziesięć, płomiennych jak pomarańczówka, tworzyło butelkę przytkniętą do spragnionych i zaznaczonych bardzo ciemną gwiazdą ust. Pod jego stopami: Centaur, Wąż Wodny i Waga, po prawicy: Lew, Wolarz i Panna, po lewicy: Lutnia, ponad nim: ciemności.