I organiczny zapach mego pawia rozszedł się po gabinecie, i zdławiony pawiem, smrodem i wstydem mój trup poległ u stóp szefa.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego akurat mnie to się zdarzyło? Jak wyjaśnić fakt, że chciałem okazać szefowi swą wyjątkową duchową przychylność, a okazałem mu haniebną zawartość mych trzewi? Generalnie problem polega na tym: jak pogodzić głębię pijanej duszy z płycizną pijanego ciała? Jak to wyjaśnić i jak to uzgodnić? Jak w ogóle połączyć najwyższe uwznioślenie duszy ze straszliwym pawiem? Jaką czarną nicią połączyć fantastyczną i kreacyjną lekkość z prześcieradłem nazajutrz czarnym od potu? Jaki jest związek pomiędzy wieczorną odwagą, brawurą a porannym lękiem, trwogą? Czy ja, w cywilu prosty kierowca ekspediowanych na Wschód tirów z owocami, czy ja, prosty szofer, zwany przez kolegów z racji upodobania do wojskowego przyodziewku Najbardziej Poszukiwanym Terrorystą Świata, czy ja przypadkiem nie stawiam trywialnych pytań, na które potrafi odpowiedzieć byle lekarz, a może nawet student pierwszego roku medycyny? Wstyd mi dawać aż tak widzialny upust własnej pysze, ale jednak: nie. Ja stawiam pytania wyższego rzędu. Piszę ten powieściowy traktat o nałogu nie po to, by odpowiadać, ale by stawiać pytania. i tak się dalekosiężnie składa, że ostatnie rozdziały tego traktatu piszę na oddziale deliryków. Bo przecież szef mój, widząc u swych stóp mego zarzyganego trupa, natychmiast mnie tu przywiózł…”.
Nagle (nagle! nagle!) poczułem na ramieniu delikatny dotyk czyjejś dłoni i ogarnęło mnie tak potworne przerażenie, że nie tylko oderwałem się od pisania, ale po ostatnim zdaniu nie postawiłem nawet kropki. Wiedziałem, że wszystko się wydało, że cała moja fałszywa twórczość wyszła na jaw. Wiedziałem, że dotyka mego ramienia i stoi za mną terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol. Wiedziałem, że zagląda mi przez ramię, że od dobrej chwili śledzi bieg mojego pióra, że czyta, co napisałem. Obróciłem się na krześle i ujrzałem jego szerokie, przyjazne oblicze, i nie śmiałem spojrzeć mu w oczy. Trząsłem się jak galareta, czułem, namacalnie czułem, jak po paru tygodniach ni stąd, ni zowąd znów przychodzą wszystkie symptomy zespołu odstawiennego: strach, potliwość, mdłości, bezsenność, omamy. Terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol przyjrzał mi się uważnie, rzucił jeszcze raz okiem na zapisaną stronę, której nie próbowałem nawet niczym zakryć, po czym spojrzał na mnie i rzekł:
– Widzę, że się wyciszyłeś, widzę, że pracujesz nad sobą i starasz się wyciszyć. To bardzo dobrze. Wyciszenie, absolutne wyciszenie jest podstawą wszystkiego.
Serdecznym, choć wyciszonym gestem klepnął mnie w ramię i tak, jak wszedł – bezszelestnie opuścił salę prac pisemnych. Mechanicznie, ruszając się jak Golem, wstałem z miejsca, wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów, wyszedłem z sali ciszy i ruszyłem ku przeciwnej stronie korytarza. Gdy otworzyłem drzwi palarni, usłyszałem jeszcze ostatnie kwestie odwiecznego sporu o to, czy istnieje i jaką ma naturę związek pomiędzy duszą a fizjologią.
22. Kasztanka Fuchs.
Jest mroźna przedwojenna zima. Połowa stycznia roku 1932 lub 1933. w tej części świata, w której mój dziadek, Stary Kubica, wypija teraz kolejny kieliszek wódki Baczewskiego, mrozy i śniegi trzymać będą długo. Masywny barani kożuch zsunął się z ramion, Stary Kubica ma na sobie białą koszulę ze stójką i czarną kamizelkę, jest mu ciepło, krew żywo krąży w żyłach, skądś jednak promieniuje ból, nad sercem albo pod płucami jest śródmięśniowa albo międzykostna luka – rana nie do zagojenia.
W gospodzie “U Drozda” panuje ciemność, jedynie wiotki snop światła idzie od stojącej na kontuarze lampy naftowej, jedynie rozżarzone żeliwne drzwiczki kaflowego pieca czerwienieją niczym znamię boga wojny, jedynie za szybami daleko łuna bieli. Właściciel gospody ustawia szklanki na kredensowych półkach, zerka w ciemny kąt. Stary Kubica siedzi bez ruchu, to znaczy siedzi bez ruchu przez kwadrans, po kwadransie widać nieznaczny ruch ramienia, słychać cichy brzęk szkła, głowa odchyla się do tyłu. Mój dziadek Stary Kubica pije i nie wie, co począć. Odgania myśli o długach, o gospodarstwie, o babce Zofii, odgania myśli o dzieciach. o swojej ulubionej kasztance, która nosi męskie imię Fuchs, nie myśli wcale. Myśli raczę], że nad ranem będzie musiał zabić ustrońskiego kupca, któremu dziś sprzedał kasztankę o imieniu Fuchs.
– Panie gospodarzu, to jest najpiękniejszy koń, jakiego widziałem, to jest najpiękniejszy koń świata – powtarzał od przeszło pół roku kupiec. – Panie gospodarzu, kasztanka marszałka Piłsudskiego nie może nawet stanąć przy waszej kasztance. Ja wam, panie gospodarzu, zapłacę każdą cenę, wy sobie za tę sumę postawicie nowy dom.
Stary Kubica śmiał się, gładził grzywę konia, słuchał jego tupotu, parskania, rżenia z odchylona do tyłu głową – gest dyrygenta wsłuchanego w nieomylne tony, gest pijaka wypijającego kielich rozkoszy.
Dziś nad ranem trzęsły mu się ręce, dygotało serce, pot spływał z czoła, w głowie huczały uporczywe myśli: wszystko stracone, wszystko przepadło, wszystko na marne. Przyjdą komornicy i trzeba się będzie z babą i dzieckami z chałupy brać.
W izbie, w której sypiał, było może minus jeden, może minus pięć stopni. Stał przy oknie, fale gorąca i zimna przenikały go na przemian, oparł czoło o zaciągniętą szronem szybę, patrzył na pusty plac przed domem, patrzył, jak starannie wymiecioną przez mojego dziesięcioletniego ojca ścieżką nadchodzi kupiec.
– Wczas musiał wstać – szepnął do siebie Stary Kubica i przez chwilę pomyślał, że ludzie, którzy wstają wczas, myją się w lodowatej wodzie, jedzą jajecznicę na boczku, piją gorącą kawę, potem zaprzęgają konie do sań, okrywają się skórami i jadą w zupełnej ciszy i bieli całe dziesięć kilometrów z Ustronia do Wisły, chyba są szczęśliwi, chyba nic ich nie boli. Może zaprząc i samemu pojechać, gdzie oczy poniosą? Mój dumny dziadek skrzywił się z niesmakiem i był zły na siebie za dopuszczanie do głowy babskich pomysłów. Pojechać, gdzie oczy poniosą? Gdzież ja bym pojechał? – uśmiechnął się kwaśno – Chyba do gospody.
– Tak – mruknął – najdalej bym dojechał do gospody w Ustroniu.
Kupiec stał w drzwiach i bez przekonania rozkładał ręce i uśmiechał się porozumiewawczo.
– Panie gospodarzu.
– Dobrze – przerwał mu dziadek. – Tyle, ileście mówili, i dwadzieścia złotych.
Tamten bez namysłu sięgnął za pazuchę.
– i jeszcze jedno – wypielęgnowana, kupiecka dłoń utknęła pod połą ciepłego, sukiennego kaftana – pieniądze dziś, koń jutro. Jutro przyjdźcie o tej samej porze.
Kupiec chciał coś jeszcze powiedzieć, ale spojrzenie dziadka musiało być takie, że nic nie powiedział. Ospale i z mniejszą żwawością gmerał za pazuchą, w końcu wydobył zwitek banknotów.
– Dwadzieścia złotych dołożę jutro – mówił tak kiepskim głosem, jakby wymarzona i wreszcie zrealizowana transakcja nagle przestała go interesować. – Wierzę wam, gospodarzu, wy, panie gospodarzu, jesteście z honoru znani na całej dziedzinie.
– Do jutra – powiedział Kubica i nie dbając o kupca, pierwszy wyszedł z izby.
Przed domem pochylił się, podniósł garść śniegu i przetarł twarz. Kupiec widział go stojącego nieruchomo na środku placu, widział jego ośnieżone brwi i czoło, nie zbliżał się, a nawet trochę zboczył z wymiecionej ścieżki. Gdy był pewien, że jest już w bezpiecznej odległości, powiedział:
– Do widzenia, do jutra rana.
Stary Kubica niczego nie widzi, niczego nie słyszy. Nie słyszy oddalających się dzwonków kupieckiego zaprzęgu, nie widzi dzieci idących do szkoły. Nad kominami chałup podnosi się dym, z daleka dochodzi łoskot łupanego drewna, z lasu na Ochodzitej ktoś nawołuje: chodź, chodź, chodź. Prawie całkiem czarny kot ostrożnie idzie na ukos przez plac.
– Coś trzeba zrobić, ale co? – mówi do siebie dziadek – Coś trzeba zrobić.
Rozgląda się nieprzytomnym wzrokiem, choć na tyle przytomnym, by omijać wrota wiodące do stajni. Na końcu podwórza widzi opartą o ścianę jodłę, na której jeszcze dwa tygodnie temu wisiały jabłka i cukierki. Wigilia była i przeszła, choć byłoby lepiej, gdyby Wigilii nie było.