Od drugiej zwrotki wszyscy niezwykle muzykalni krewni Don Juana jęli jej towarzyszyć w śpiewie, ci, co mieli instrumenty, dołączyli swą grą do gry jej instrumentalistów i wielka pieśń o szalu jedwabnym, o żalu niepojętym, o miłości, rozpaczy i końcu wszystkich rzeczy popłynęła z cmentarnego wzgórza i słychać ją było i na tamtym świecie, w raju niebiańskim, tam, gdzie pośród dyskretnie roznegliżowanych dusz przychylnych kobiet była już rozanielona dusza Don Juana Ziobro.
Choć nie było mnie przy tym, wiem, jak Don Juan umierał, wiem, co go bolało. Ci, co po wyważeniu drzwi jego trupa znaleźli, opowiadali o pewnym dziwnym szczególe. Opowiadali mianowicie, że w mieszkaniu panował wprawdzie typowy, choć i tak umiarkowany dla mieszkania pijaka, nieład, jedna wszakże rzecz w tym nieładzie specjalnie rzucała się w oczy. Była to sięgająca niemal do sufitu sterta obuwia. Cały kąt pokoju wypełniała góra pantofli, tenisówek, klapek, adidasów, butów skórzanych, płóciennych, sandałów, kaloszy, śniegowców, a nawet pamiętających dawne szczyty mody drewniaków.
Tylko ktoś bardzo prostoduszny, jakiś beztroski abstynent na przykład, mógłby pomyśleć, że był to jeszcze jeden kolejny symptom pijackiego chaosu, że Don Juan Ziobro zwykł był po prostu w wódczanym widzie zezuwać obuwie i ciskać je, jak leci, w kąt; w końcu zezuwający metodycznie pijacy należą do rzadkości, większość pijaków zezuwa się byle jak. Owszem, ale, po pierwsze, Don Juan Ziobro należał właśnie do tej pijackiej mniejszości, co zezuwa się metodycznie, po drugie, był człowiekiem w ogóle stroniącym od chaosu, był w końcu fryzjerem i muzykiem, a zarówno kunsztowna fryzura, jak i harmonia muzyczna to przeciwieństwa wszelkiego chaosu.
Don Juan Ziobro, na przykład, w przeciwieństwie do większości pijaków nie wynosił z domu przedmiotów, przeciwnie, gromadził przedmioty, nie spieniężał ani nie wyrzucał dawnych sprzętów, w jego szafie dalej wisiały stalinowskie garnitury, niektóre odziedziczone po przodkach naczynia kuchenne pochodziły z początku wieku, ślubna obrączka z jedynego małżeństwa dalej spoczywała na dnie szuflady, choć tego, która to była szuflada, Don Juan nie był już tak niezbicie pewien jak dziesięć lat temu.
Tak jest – nie tylko w ostatnich czasach Don Juan Ziobro pił wyłącznie denaturat, ale czynił to nie z upadku, lecz z upodobania. (Denaturatowy napitek przyrządzał zresztą wedle osobliwej receptury, jakiej, opowiem za chwilę). a zatem Don Juan Ziobro był człowiekiem upadłym w specjalny sposób, był paradoksalnym delirykiem, jakiż bowiem, jeśli nie paradoksalny deliryk posiada w szafie tyle par butów, by ciskając nimi zasypać w końcu to coś strasznego, to coś, co było w kącie pokoju.
Wiem dobrze, że tajemnicza piramida butów nie była znakiem żadnego chaosu, ona miała odegnać albo chociaż zasłonić to coś, co cuchnęło gównem, ona była znakiem straszliwego strachu, była pozostałością walki ostatecznej, pobojowiskiem, nad którym dalej płynął krematoryjny obłok. Wiem, bo kiedyś słyszałem i teraz też słyszę twój płacz, Don Juanie, i widzę twoje oczy, co są jak uczynione w czaszce dwa kratery lęku. Gdy w pewnej chwili się ocknąłeś, nie wierzyłeś jeszcze i sięgnąłeś po stojącą u wezgłowia flaszkę, i dopiłeś resztkę, i usnąłeś ostatnim pijackim snem w życiu.
Tak jest, Don Juan Ziobro pomiędzy ostatnimi pobytami na oddziale deliryków pijał wyłącznie denaturat, ale był to denaturat przyrządzony w sposób subtelny i finezyjny. Żadnego ordynarnego rozcieńczania wodą z kranu, żadnego budzącego technologiczną grozę wywabiania biskupiej barwy za pomocą wybielacza Ace, żadnego dolewania trzech buteleczek kropli miętowych celem nadania trunkowi bardzo kiepskich pozorów miętówki.
Don Juan Ziobro wpierw szykował kawę zbożową. Kawy sypał sporo i warzył ją długo, na końcu zaś, by nabrała gęstości smoły, barwy hebanu, mocy parowozu, dodawał jedną łyżkę spadziowego miodu, cztery łyżki rozpuszczalnej neski oraz dwie torebki cukru waniliowego. Tak przyrządzoną mokkę mieszał z denaturatem, to znaczy wlewał butelkę denaturatu do garnka z kawą zbożową, która już wzbogacona o podane składniki, wystudzona musiała być do lodowatości. (Na trywialne pytanie: dlaczego kawa musiała być wystudzona do lodowatości, nie będę odpowiadał). Drewnianą warząchwią mieszał koktajl tak długo, aż wpadał w swoisty trans mieszania i zaczęło mu się zdawać, że mieszać nigdy nie przestanie. Kiedy Don Juan Ziobro uświadamiał sobie, że chyba nigdy nie przestanie mieszać denaturatu z kawą zbożową, przerywał mieszanie, wydobywał z garnka drewnianą warząchew, muskał ją językiem, smakował smak jeszcze bardzo jałowy. Następnie kładł na garnku prawie całkowicie oskórowany z emalii durszlak, po czym wnętrze durszlaka wyścielał wysterylizowaną gazą. Teraz nadchodził sezon owoców cytrusowych. Dwie dorodne i jak najstaranniej na straganie wybrane cytryny Don Juan Ziobro z naturalną, jak na fryzjera i muzyka, i zarazem z zadziwiającą, jak na pijaka o roztrzęsionych rękach, precyzją przecinał na pół. Rad był z dokonanego dzieła i długo (choć nie do granic transu) wpatrywał się w cztery leżące na stoliku identyczne połówki owoców. Nad wyścielonym gazą durszlakiem kolejno, ze skrajną metodycznością, wyciskał sok z każdej z nich. Gazę wyżymał z wielką delikatnością i wyżętą rzucał, gdzie popadło – czas skrajnej metodyczności, w ogóle czas metodyczności skończył się bowiem-i tak Don Juana Ziobro czekało jeszcze jedno (chwała Bogu ostatnie) mieszanie, i tak czekało go jeszcze wymagające najwyższej uwagi przelewanie (czynił to za pomocą całkowicie oskórowanego z błękitnej emalii lejka) prawie już gotowego trunku do starej butelki po Johnny Walkerze, którą Don Juan Ziobro przechowywał z powodów sentymentalnych. (Przypominała mu ona pewną debiutującą w jego ramionach maturzystkę).
I tak czekało go jeszcze czekanie. Dramatyczne czekanie, aż odstawiony do lodówki trunek najprzedniejszego i nieporównywalnego z niczym smaku stanie się ciemny i głębinny jak morze porosłe butwiejącą trawą.
I ostatni łyk tego właśnie napitku Don Juan wypił, gdy w pewnej chwili się ocknął i gdy jeszcze nie wierzył, że widzi to, co widzi, i że czuje zapach, jaki czuje. Na chwilę usnął, a gdy się obudził, tamto w kącie pokoju było jeszcze wyraźniejsze, było tak wyraźne, że Don Juanowi wydawało się nawet, iż widzi, jak pod porosłą świńską szczeciną skórą pulsują rakowate trzewia. i był smród, smród nie do zniesienia. Ale gdy Don Juan Ziobro do końca pojął, iż to, co widzi (wyraźnie widział wabiący go szponiasty palec), nie jest majakiem, okazał dzielność i postanowił się bronić. Ponieważ dobrze wiedział, że butelka jest pusta, postanowił cisnąć w czające się w kącie diabelstwo pamiątkową butelką. Kiedy jednak jego dłoń (ostrożnym jaszczurczym ruchem) jęła pełznąć po podłodze, zamiast na sentymentalną flaszkę trafiła na domowy pantofel i Don Juan Ziobro cisnął w diabelstwo wpierw jednym, potem zaś drugim domowym pantoflem. i wtedy właśnie strach straszny zjeżył mu włosy. Wtedy ogarnęło go prawdziwe opętanie, bo po ciśnięciu w diabelstwo drugim pantoflem poczuł się jak żołnierz, któremu brakło amunicji, przeraził się, że brakuje mu dalszych pantofli do rzucania, bo uroił sobie, że te pierwsze dwa pantofle dały jakiś efekt, że tylko pantoflami zło przemoże, że tylko pantofle są tu jedynymi skutecznymi pociskami, że diabelstwo polegnie pod artyleryjskim ostrzałem obuwia. z nadludzkim wysiłkiem zwlókł się z łóżka i dopełzł do szafy wypełnionej wszelkim obuwiem, i jął spazmatycznie obrzucać diabelstwo pantoflami, a gdy skończyły się pantofle, ciskał klapkami, a gdy skończyły się klapki, ciskał tenisówkami, i potem sięgał po każdy rodzaj butów, które były w szafie, a butów tych było niesłychanie dużo, tak dużo, że w końcu dały one Don Juanowi zwycięstwo, choć było to zwycięstwo dosłownie w ostatniej sekundzie. w ostatniej sekundzie ostatni trzewik zasłonił ostatni fragment pulsującej i porosłej świńską szczeciną skóry. Don Juan Ziobro poczuł niejaką ulgę, może nawet odrobina spokoju przyszła do jego rozdygotanego serca; dyszał okropnie i może straszliwe, fizyczne zmęczenie choć na chwilę stłumiło strach. Zamknął drzwi od pokoju, w którym pod piramidą butów zło dogorywało, albo już go nie było, albo chociaż było całkiem zasłonięte. Poszedł do kuchni, zapalił światło, zapalił papierosa i rozejrzał się po kątach. Wszystko było na miejscu, nic się nie ruszało, nic nie łaziło, nic nie chrobotało. Lodówka, kredens, zlewozmywak, gazowa kuchenka stały tak jak przed wiekami. Na kredensie tak jak w dobie moskiewskiego jarzma stał biało-czarny telewizor Junost. Don Juan Ziobro podniósł rękę i nacisnął najgłówniejszy przycisk, ekran po chwili stał się widny jak kopalnia rtęci, rozległ się głos niezwykle popularnej w tym sezonie piosenkarki, cała w rtęciowych błyskawicach na niewidzialnym podium śpiewała pieśń o jedwabnym szalu Okropny smutek przeszył serce Don Juana.