Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Lancet ultradźwiękowy jest lepszy.

Szybko wykonała odpowiednią dziurę. Na szczęście drewniana, złocona trumna nie była zabezpieczona dodatkowym alarmem… Alchemik nachylił się, do połowy niknąc w otworze. Uniósł antropoidalne wieko i zsunął je na bok.

– Ups – wyrwało się Katarzynie.

Czytała, że przed paru laty mumie ze zbiorów krakowskich badał zespół znanego warszawskiego egiptologa, profesora Niwińskiego. Trzeba przyznać, że uczeni dobrze wykonali pracę. Mumię po oględzinach zawinięto w nowe szare płótno. Z zawoju wystawała tylko głowa kapłana. Żółta czaszka szczerzyła zęby, skóra i mięśnie były wyschnięte i w wielu miejscach popękały aż do kości.

– Ten już chyba nic nam nie powie – zauważyła markotnie. – Niewiele z niego zostało…

Alchemik wzruszył tylko ramionami. Z plecaka wydobył paczkę cienkich, cerkiewnych świec, kilka niedużych luster oraz mosiężne foremki do palenia kadzidła. Rozstawił to wszystko wokoło sarkofagu i zapalił świece.

Dym zasnuł szybko środek sali. Płomienie i ich odbicia w lustrach stały się odrobinę nierzeczywiste. Mistrz, spoglądając do kartki, czytał na głos monotonne, hebrajskie inkantacje.

Mumia drgnęła i nagle nabrała życia. Spodziewali się, że będzie to wyglądało jak w kiepskim horrorze, a tymczasem nieboszczyk odzyskał ciało natychmiast. Był postawny, mięśnie napięły się pod płótnem. Na spaloną słońcem i osmaganą przez wiatry twarz padało światło nie posiadające żadnego źródła. Światło słonecznego poranka sprzed dwóch tysięcy lat.

– O, do licha. – Michał obejrzał się i stwierdził, że wszystkie dziewczyny uciekły.

Klnąc pod nosem, przeszedł do sąsiedniej sali i wywlókł księżniczkę spod gablotki.

– Spokojnie, on i tak nie żyje – powiedział. – A czas ucieka. Musimy go zapytać o „Księgę Tota”…

Wzdrygnęła się, ale pozwoliła się poprowadzić. Proces uchylenia wrót dobiegł końca. Kapłan leżał i patrzył zupełnie przytomnie. Najwyraźniej zainteresowała go żarówka oświetlająca gablotę.

– Widzi nas? – Katarzyna na wszelki wypadek położyła dłoń na kolbie rewolweru.

– Tak. Jesteśmy dla niego jak półprzejrzyste duchy. Nakładają mu się dwie rzeczywistości. Widzi zarysy przedmiotów z naszego czasu i może od biedy ich dotknąć, a pod palcami poczuje fakturę… No i, oczywiście, słyszy. Pytaj. „Księga Tota”, druga droga.

Księżniczka z obawą pochyliła się nad sarkofagiem. Uśmiechnęła się do kapłana słodko, ale jego twarz pozostała ponura. Zadała pytanie po koptyjsku, długi i melodyjny trel…

Kapłan odwarknął w odpowiedzi dłuższą tyradę. Jego głos brzmiał głucho, jakby z oddali. Poczuli dzielącą ich otchłań czasu.

– Mistrzu, nie rozumiem tego, co mówi.

– Jak to?!

– Koptyjski, który znam, dość drastycznie różni się od staroegipskiego… Od jego czasów upłynęło półtora tysiąca lat. Niektóre słowa są podobne, ale czy znaczą to samo…

– Spróbuj.

Wygłosiła kolejne zapytanie, starannie akcentując poszczególne słowa. Kapłan spojrzał na nią ze złością. Odwarknął coś w odpowiedzi.

– Co mówi?

– Chyba zrozumiał, ale z jego odpowiedzi wyłapałam tylko słowa „święte” i „tajemnice”.

– Chyba po prostu wie, ale nie chce odpowiedzieć – zauważyła Stanisława, która ostrożnie stanęła w drzwiach. – I nie należy się dziwić. To były ich najpilniej strzeżone sekrety… Może trzeba było przebrać się za egipskich bogów?

– Tego nie przewidziałem. – Alchemik zwichrzył sobie włosy na głowie. – No trudno, spróbuj go przekonać.

W tym momencie coś zawyło rozdzierająco.

– Psiamać, alarm!

– Uciekajmy! – krzyknęła Stanisława z korytarza.

Puścili się biegiem przez salę ekspozycyjną i po schodach. Na parterze prawie wpadli na strażnika, który z gaśnicą biegł na ratunek zabytkom.

Na szczęście, zaaferowany, pognał dalej. Zeskoczyli do sali i wleźli do dziury, zakrywając ją pospiesznie płytą.

– Więcej szczęścia niż rozumu – mruknął Alchemik. – Zmywamy się.

* * *

Ochroniarz wpadł do sali. Widząc kłęby dymu, uruchomił gaśnicę. Opary rozwiały się. Przesunął wzrokiem po pomieszczeniu, szukając źródeł ognia, i w tym momencie spostrzegł mumię kapłana. Egipcjanin przekrzywił głowę i spoglądał zaciekawiony. Strażnik zamarł na chwilę w bezruchu. A więc stało się, obudził się sukinsyn. Sięgnął do pasa i zaklął wściekle. Musiał zostawić broń w służbówce… Akurat dziś. Akurat, gdy jest potrzebna. Poczuł narastającą panikę, ale wyszkolenie przezwyciężyło naturalny odruch ucieczki.

– A ty dokąd? Wracaj do sarkofagu, ścierwo!

W gaśnicy nie było już piany, ale solidna metalowa obudowa swoje ważyła. Wykonał zamach, by przyładować kapłanowi w łeb. Tak tylko ostrzegawczo, żeby nie zabić na miejscu…

– Witamy w dwudziestym pierwszym wieku – wycedził.

Meref-Neczer-Tot nie rozumiał wprawdzie po polsku, ale widząc rozwścieczonego dwumetrowego mężczyznę, spasował.

– Dobra, dobra – wymamrotał w swoim języku, układając się w trumnie.

Sięgnął po wieko i nakrył nim niczym ochronną tarczą. A potem czar wygasł. Dłoń trzymająca drewno wyschła i skurczyła się momentalnie. Ochroniarz rozejrzał się po podłodze, szukając źródeł ognia. Spokój. Raz jeszcze spojrzał na sarkofag. I nagle dotarło do niego, czego był przed chwilą świadkiem. Alarm wył nadal, a on osunął się, nieprzytomny, na podłogę.

* * *

Szli lochem.

– Dlaczego włączył się alarm? – zapytał Alchemik. – Coś potrąciłem, czy może kapłan się poruszył?

Agentka zamyśliła się głęboko.

– Sądzę raczej, że to był czujnik przeciwpożarowy. Gdy zacząłeś palić kadzidło, zadziałał. Strażnik biegł z gaśnicą w ręce.

Rozgałęzienie. W prawo i w lewo tunel łączący podziemia baszt. Stąd przyszli. Michał, idący przodem, nieoczekiwanie zamarł. W błocie odbite były ich ślady. I nie tylko ich. Coś tędy przeszło może parę minut temu. Miało łapska o trzech pazurach, przypominające ślady nóg kaczki, tylko że wielkości dużego talerza.

– Do kata – zaklął.

– Co to, u diabła, jest? – Agentka ze zdumieniem wpatrywała się w trop.

Odruchowo wyciągnęła pistolet z kabury.

– Zawracamy, szybko – rozkazał.

Dziewczyny spostrzegły, że jego twarz stała się blada jak kreda. Nigdy dotąd nie widziały go w takim stanie i przestraszyły się nie na żarty. Zanurkowali w niski, wilgotny chodnik. Szli inną drogą, kierując się w stronę kościoła Dominikanów.

– Smok? – zapytała Stanisława.

– Przecież smoków nie ma – powiedziała Katarzyna uspokajającym tonem.

Gestem nakazał ciszę. Gdzieś z daleka rozległo się człapanie. Coś szło w ich stronę. Po odgłosie można było sobie wyobrazić duże zwierzę, poruszające się szybko i zwinnie. Agentka uniosła broń.

– Dziabnę go – zaproponowała.

Nagle uwierzyła? Pokręcił głową. Odwrócili się. Dwa zielone punkciki mignęły gdzieś daleko, zbudzone światłem latarek.

– To tylko kot – mruknęła Katarzyna z ulgą.

Jednak Alchemik wydobył zza pasa krócicę, a Stanisława sięgnęła po nagana. Monika położyła dłoń na rękojeści sztyletu. Uniosła język i wysunęła ssawkę. Syknęła cicho. Oczy zgasły i nic już nie było słychać.

– Albo nie był bardzo głodny, albo się przestraszył. – Mistrz spojrzał na Monikę i uśmiechnął się do swoich myśli.

– Zwierzęta przeważnie się mnie boją…

– Kot wlazł tu przez jakąś dziurę – szepnęła agentka.

– I zostawił ślady jak młody słoń. – Jej kuzynka czasem pozwalała sobie na drobne złośliwości.

Niebawem zatrzymał ich rozległy zawał. Zakręcili. Korytarz kończył się litą ścianą skalną, ale gdy Mistrz pchnął ją w odpowiednim miejscu, ze zgrzytem przekręciła się wokół swojej osi. Wielokrotnie natykali się na ceglane mury lub zawaliska, zawracali, kluczyli. Jakim cudem Alchemik nie zabłądził w labiryncie?

– Właściwie to kto wybudował te korytarze i w jakim celu? – zainteresowała się Katarzyna.

32
{"b":"100375","o":1}