Ujęli go, bardzo chcieli mieć go żywego. Wiedział, po co. Okupantom potrzebny był wyrok i publiczna egzekucja, najlepiej na Rynku Głównym. Aby oczyścić armię z zarzutów, pokazać, jak bardzo jest praworządna, ogłoszono, że jest maruderem skazanym za gwałty i rabowanie ludności cywilnej. Ale byli przecież tacy, którzy wiedzieli, co się stało. Tacy, którzy szeptem powtarzali historię o austriackim oficerze, który zabił własnych towarzyszy, by ratować niewinną dzieweczkę. Egzekucja jest też dla nich. Trzeba im pokazać, jak giną ci, którzy z szablą w ręce gotowi są bronić honoru, odwiecznych praw, wolności.
Siedział w celi śmierci więzienia św. Michała. Głęboki loch, nieduża, podziemna sala. Wiązka słomy i kamienne płyty posadzki. Przykuto go do ściany. Na Rynku stawiano szubienicę. Zapadał mrok. Jutro o świcie przyjdą po niego… Oderwał cienką, stalową podkówkę od lewego buta. Dawno powinien ją wymienić, ale błogosławił się, że tego nie zrobił. Starta była w sam raz… Wsunął ostrze w zamek kajdanek i zaczął w nim dłubać. Minuta po minucie.
Godzina po godzinie. Jeśli nie uda mu się pozbyć łańcuchów, podetnie sobie blaszką obie tętnice szyjne. Dłubał w zamku. To była dziwna noc. Przestało mieć dla niego znaczenie, czy uwolni się, czy nie. Siepacze nie urządzą swojego przedstawienia. Jeśli ucieknie, uratuje życie i pokrzyżuje im plany. Jeśli się zabije, tylko pokrzyżuje. Obie perspektywy napełniały go radością. Nie będą go wieszać. Bo nie. Bo jego wola, jego decyzja są ważniejsze niż ich wyroki i plany. Bo popełnili błąd, nie zdołali złamać jego charakteru. Dłubał w zamku, odmawiając pacierze.
I Bóg dopomógł swojemu słudze. Zapadki ustąpiły, a stalowe obręcze puściły dłonie więźnia. Wstał i podszedł do ściany. Jedna z płyt posadzki powinna się unieść. Wiedział, która. Ech, dranie, to wielki błąd uwięzić architekta w domu, który wybudował. Przykląkł i obmacał spoiny. Podczas przebudowy zamurowano przejście? Nie… Ale bez noża nie zdoła odblokować tajnego rygla. Blaszka oderwana od buta była za krótka…
A zatem nie ma ucieczki. Czy na pewno? Przeciągnął się. Ciało, może już nie pierwszej młodości, ale dobrze utrzymane… Dwie sprawne ręce, dwie mocne nogi. Zaczeka tu w celi na kata i jego pomocników. Zaczeka z niewielkim kawałkiem stali w dłoni. Ilu ich może być? Trzech, czterech? I może jeszcze jeden żołnierz w drzwiach. Zabije ich. Założy wrogi mundur lub katowski kaptur. Wyjdzie z celi, wejdzie schodkami na górę do głównego holu. Przy drzwiach stoi warta. Zabije ich. Wyjdzie do dawnego ogrodu klasztornego. Jeden żołnierz pilnuje furty. On też umrze. Siedem śmierci za jedno życie.
A jeśli przyjdą po niego w dziesięciu? Wyrwie broń pierwszemu i zaatakuje resztę. Stokroć przyjemniej umierać z szablą w dłoni niż z pętlą na szyi.
Stukot podkutych butów w korytarzu. Wartownik w obcym mundurze. Wymieniono straż więzienną, ci strażnicy przybyli z Wiednia. No cóż, zasada jest prosta. Każdy okupant, który dotknie stopą polskiej ziemi, powinien pozostać w niej na zawsze. I oto jeden z nich otworzył drzwi i wysunął do przodu dłoń z kagankiem. Alchemik sprężył się. Jeszcze pół kroku…
– Mistrzu, nie zabijaj – słowa wypowiedziane cicho i po polsku. – To ja.
Jan. Ulubiony uczeń, najwierniejszy sługa, rękodajny, który kilka razy stawał z szablą u boku swego nauczyciela…
– Po czyjej jesteś stronie? – syknął Alchemik.
– Minęło wiele lat, ale moje przysięgi nadal mnie wiążą – odpowiedział poważnie. – Z uwagi na czasy przeszłe i honor w teraźniejszości.
– Potrzebuję noża.
– Wiem, z tej celi jest ukryte przejście. Nie możesz, Mistrzu, z niego skorzystać.
Wszedł do środka i teraz stał przed nim w mundurze, postawny, wysoki. A jednak kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze nosił kontusz, wyglądał godniej.
– Dlaczego nie!?
– Jeśli znikniesz z zamkniętej celi, przeszukają ją. Znajdą przejście i system korytarzy. System, który nie raz jeszcze może być potrzebny, mnie, tobie i innym mieszkańcom miasta…
– Masz rację. Co zatem proponujesz?
Uczeń podał mu nabity, dwustrzałowy pistolet i ciężki, dobrze naostrzony pałasz.
– Ucieszmy nasze oczy widokiem krwi wroga. Razem, jak za dawnych dobrych czasów…
Poszli i ucieszyli.
Od tamtej pory Alchemik dziwnie nie lubi tego budynku. Ale cóż… Nie zawsze w życiu robi się to, na co ma się ochotę.
A zatem do dzieła. Wypakował zakupy z plecaka. Kalosze, liny, solidny łom, cztery silne reflektory, kaski, lampy czołowe…
– Będziemy musieli przejść około kilometra pod ziemią – powiedział. – Zapewne będzie tam mokro i możemy natknąć się na szczury.
– Mistrzu, minęło czterysta lat – zauważyła Stanisława. – Te korytarze mogły się zawalić…
– To wariant optymistyczny – stwierdziła Katarzyna. – Mogą runąć nam na głowę…
– Nie wiem, czy te przejścia są jeszcze drożne – szepnął w zadumie. – Minęło sporo czasu. Stropy powinny wytrzymać, dawaliśmy bardzo dobry materiał… Bardziej martwi mnie, czy czegoś nie odkryli podczas przebudowy i czy nie zalała ich woda.
Ubrał się. Szeroki obszerny płaszcz, a przy pasie szabla w pochwie.
– Po co to? – zdumiała się Monika.
– Lochy powinny być puste, ale kto wie – mruknął zagadkowo. – Ktoś tam może siedzieć w ciemnościach…
Zapakowali się do fiacika i ruszyli. Dochodziła dziewiętnasta. Gdy zaparkowali samochód przed kościołem i klasztorem Kapucynów na Loretańskiej, lał deszcz. Zanurkowali do przedsionka prowadzącego do części klasztornej. Alchemik zadzwonił.
Drewniana klapa uniosła się cicho. Furtian spojrzał na nich zaskoczony.
– Czym możemy służyć? – zapytał.
– Gdy nadejdzie groźba śmierci, przejście otwarte będzie… – Mistrz podał hasło.
– …aby słabym na duchu ratunek ciała zapewnić – zaskoczony zakonnik wykrztusił odzew. – Skąd znacie tę tajemnicę?
Mistrz tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Czy loch jest bezpieczny? – zapytał.
– Nie mam pojęcia, płyta nie była poruszona od jakichś dwustu lat – szepnął.
– Naszedł czas – wyjaśnił Alchemik. – Chciałbym też, zgodnie ze zwyczajem, złożyć niewielką ofiarę na potrzeby waszego zgromadzenia – podał mu sztabkę złota.
– Przepraszam, ale muszę skonsultować z przełożonymi… – Brat odzyskał trochę pewności siebie. – Co powiedzieć, jeśli zapytają, kto chce…
– Proszę powiedzieć, że Stary Przyjaciel powrócił.
Stary Przyjaciel, tak nazywają go od wieków. Pozostaje mieć nadzieję, że pamiętają, o kogo chodzi… Klapa zatrzasnęła się. Minęło nie więcej niż dziesięć minut i otworzyły się drzwi obok.
– Otrzymaliście zgodę – rzekł zakonnik krótko.
Wrócili na dziedziniec kościoła. W ścianę wpuszczono kamienną płytę z zatartym nieco przez czas wizerunkiem świętego Antoniego Padewskiego.
– Przeor powiedział, że jeśli faktycznie jest pan tym, za kogo się podaje, będzie pan umiał otworzyć przejście bez użycia narzędzi. Jeśli oczywiście ono tu jest. – Mnich klepnął brzeg reliefu. – Wmurowane na stałe…
Mistrz Michał tylko uśmiechnął się w odpowiedzi. Sam projektował te zabezpieczenia.
Dziedziniec pokrywały kamienne płyty. Wybrał jedną, na oko sądząc identyczną jak pozostałe. Ukląkł i zaczął się modlić. Zakonnik spojrzał na niego z niedowierzaniem. Alchemik przeżegnał się, ale pozostał na kolanach.
– Czyżbyście nie doceniali potęgi modlitwy? – Z naganą zmarszczył brwi.
– Samą modlitwą nie usunie pan…
W tym momencie płyta drgnęła i powoli się odchyliła, odsłaniając przejście.
– Wiara góry przenosi, choć w tym akurat przypadku równie istotny jest nacisk na odpowiednie miejsca płyty, trwający odpowiednio długo, by zwolnić blokady przeciwwag… – wyjaśnił osłupiałemu mnichowi.
– Czy możemy wam jeszcze jakoś pomóc?
– Jeśli nie damy znaku życia przez 24 godziny, zorganizujcie wyprawę ratunkową.
Ruszyli, zapalając reflektory. Loch był wąski i opadał stromo w dół.
– Ciekawi mnie, dokąd prowadzi to przejście? – mruknęła Katarzyna, rozglądając się wokoło.