Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Laszlo uśmiechnął się od nosem. Jak do tej pory, wszystko szło idealnie zgodnie z planem. Podniósł fajerkę pogrzebaczem. Powietrze nad płytą zadrgało. Posługując się długimi szczypcami, opuścił do środka puszkę po kleju z monetą w środku. A potem zadowolony usiadł na zydelku. Nie wiedział, ile czasu potrwa, zanim srebro przybierze postać płynną, ale przypuszczał, że ma przed sobą jakieś pół godziny. Okazało się jednak, że już po pięciu minutach żeliwna płyta pieca przybrała barwę najpierw brązową, potem ciemnowiśniową…

Dobra nasza, pomyślał. Teraz na pewno się stopi.

Po dalszych pięciu minutach rozżarzone do czerwoności fajerki zaczęły się lekko odkształcać. W kuchni zrobiło się potwornie gorąco. Łowca ujął w dłoń pogrzebacz i ostrożnie spróbował otworzyć drzwiczki pieca. Niestety, rozżarzony do białości skobel zmiękł i nie dawało się go podnieść.

Węgier zrozumiał, że poważnie przesadził z temperaturą. Upał panujący w pomieszczeniu wskazywał na to, że jeszcze kilka minut i cały dom zapłonie jak pochodnia.

– Trzeba natychmiast gasić – szepnął, rozglądając się w panice dookoła.

Ba, tylko czym? Wiadrem wody? Napełnił pospiesznie stary, blaszany kubeł i chlusnął. Był to zdecydowanie głupi pomysł. W ostatniej chwili zasłonił oczy. Kafle zaczęły pękać z hukiem, a rozżarzone kawałki gwizdały wokoło jak pociski. Na szczęście ani jedna kropla cieczy nie dostała się do wnętrza pieca. W tej temperaturze woda rozkłada się na tlen i wodór. Zaś mieszanina tych dwu gazów…

Resztki pary wodnej rozwiały się. Żeliwna płyta pieca gięła się jak ciasto, zapadając do środka. Ujął pogrzebacz w dłoń i walcząc z potwornym żarem, zatrzasnął drzwiczki dymnika, a potem jeszcze szyber. Odskoczył, w obawie, że zaraz zapali się na nim ubranie. Brak tlenu powinien przyhamować proces spalania… Z wiadrem w dłoni pobiegł przed dom i szybko nagarnął do środka kilka szufelek piachu. Wrócił biegiem po schodach i osłaniając się przed morderczą temperaturą, sypnął z kubła na piec.

Metoda, którą zastosował, była przetestowana w 1986 roku do gaszenia płonącego reaktora elektrowni w Czarnobylu i, podobnie jak w tamtym przypadku, efekty były w zasadzie pozytywne. Czwarte wiadro praktycznie rozwiązało problem. Laszlo stał przy otwartym oknie, ciężko dysząc. Patrzył na swoje dzieło. Kopiec piachu przykrywał płytę. Zapadał się pomalutku, w miarę jak jego dolne warstwy ulegały stopieniu, ale proces ten przebiegał coraz wolniej i wolniej.

Jęzory stopionego na szkło piachu wypłynęły przez uszkodzone drzwiczki i kilka szerokich szpar, po czym zastygły na podłodze. „Wulkan” stygł powoli, co jakiś czas wydając niepokojące trzaski. To pękały cegły szamotowe i nieliczne ocalałe kafle. Z brzękiem rozprysła się jedna z szyb w oknie. Na parapecie wylądował ciekawski krakowski gołąb. Zajrzał do wnętrza, przekrzywiając zabawnie łepek, a potem zagruchał jakby z uznaniem.

* * *

Pociąg rytmicznie stukał po szynach. Stanisława wyjęła z koszyka ciasto, dwie butelki kwasu chlebowego własnej roboty oraz kubki. Poczęstowała kuzynkę i podopieczne.

– Hmmm. – Iza posmakowała nieznanego napoju.

– Nie upijemy się?

– Kwas chlebowy jest produktem fermentacji masłowej – wyjaśniła Katarzyna – więc nie zawiera alkoholu. Jeśli jednak wypijecie za dużo, jutro będziecie miały kaca.

Uczennica wytrzeszczyła oczy.

– To niesprawiedliwe!

Alchemiczka niebawem zapadła w drzemkę. Podróż jakoś ją rozleniwiła. Zresztą, co to za podróż? Dwie i pół godziny po szynach. Pamięta, jak z Warszawy do Krakowa tłukła się osiem dni na końskim grzbiecie… A dziś? Dziś można tam i z powrotem obrócić w pięć godzin…

* * *

Muzeum Narodowe w Warszawie jest przyjemnie rozległe. Zbiory należą do najbogatszych w Polsce. Na parterze po lewej, w rozległej galerii, obejrzeć można unikalne freski z katedry w Faras. Po prawej – ekspozycję prezentującą inne dokonania ludów starożytnych. Stanisława zebrała uczennice przed gablotą, w której czerwienią i czernią błyszczą greckie wazy.

– Monika, prosimy…

Księżniczka odchrząknęła lekko. Dawno nie miała okazji występować przed publicznością, ale nie ma tremy.

– Dla nas naturalne jest picie wina z kieliszka lub prosto z butelki – zaczęła wykład. – Jednak starożytni Grecy wyśmialiby nasze prostactwo bez litości. W krajach basenu Morza Egejskiego, dalej na wschód aż do podnóży Kaukazu i w Lewancie, przyjęte było picie wina rozcieńczonego wodą w stosunku dwa do jednego. Dzięki temu można go było wypić naprawdę dużo, a nie zapominajmy, że ich biesiady trwać mogły nawet kilka godzin… Widzimy tu dwa podstawowe naczynia: amforę i hydrię. Amfora służyła do przechowywania wina i innych płynów. W hydrii przynoszono do stołu wodę.

– Ale one są identyczne – zauważyła Gosia.

– Wcale nie – odparowała Stanisława. – Amfora ma uszy dolepione pionowo, a hydria poziomo.

– Wodę i wino wlewano do krateru. – Dziewczyna wskazała kolejne naczynie, wyglądające jak kilkulitrowy kielich. – I w nim mieszano.

– Niezły pucharek – mruknęła Magda. – Z pięć litrów jak obszył…

– Krater nie służył do picia, tylko do mieszania. – Uśmiechnęła się prelegentka. – Wino z niego czerpano najczęściej za pomocą oinochoai. – Wskazała gestem mały dzbanuszek. – I wlewano do psykteru. – Kilka egzemplarzy zdobiło kolejną gablotę. – Psykter wstawiano do napełnionego wodą kyliksu. – Wskazała misę na wysokiej nóżce. – Tam wino chłodziło się do temperatury konsumpcyjnej. Potem z psykteru przelewano je do kantarosu, to ten duży puchar, lub do takiego kubka zwanego skyfos.

– A kto to wszystko potem zmywał? – zdumiała się Sylwia.

– Kobiety lub niewolnicy. – Księżniczka uśmiechnęła się do swoich myśli.

– Toż to kompletna głupota i strata czasu – obruszyła się Gosia. – Strugali wyrafinowanych, zamiast sobie zwyczajnie wypić… Kretynizm…

– To część naszej kultury – zauważyła z naganą w głosie Stanisława. – Cywilizacji białego człowieka nie zbudowano od razu, najpierw trzeba było wyeliminować przeżytki barbarzyństwa, wymyślić coś, co odróżnia człowieka kulturalnego od dzikusa. Rytuały picia wina czy japońskie zaparzania herbaty, dziś wydawać nam się mogą anachronizmem, ale kiedyś były pewnym wyznacznikiem pozwalającym identyfikować przedstawicieli cywilizacji.

– Moim zdaniem mogli to wszystko zostawić i skupić się na rozwiązywaniu problemów technicznych. – Brunetka zmarszczyła nos. – Poezja, garnki do wina i oliwa do namaszczania ciała nie są niezbędne do szczęścia. – Spojrzała wyzywająco.

– Nigdy nie ufajcie technice – powiedziała nauczycielka, poważniejąc. – To, co nas otacza, kolorowe pisemka i seriale w telewizji, istnieją tylko tak długo, dopóki nie zabraknie prądu w gniazdkach. A może go zabraknąć w każdej chwili. Nagłe zachwianie cywilizacji technicznej, nagły rozkład instytucji państwa będzie próbą naszej kultury. I od naszego ucywilizowania zależało będzie, czy przetrwamy…

– Cywilizacja jest niezniszczalna – protestuje nieśmiało uczennica.

Stanisława milczy. Tyle razy na jej oczach walił się w gruzy odwieczny porządek… Rozbiory, powstania, wojny, grabieże… Widziała to dziesiątki, jeśli nie setki razy. Dwie ostatnie wojny uzmysłowiły, jak cienka jest otoczka, kryjąca miliony lat zezwierzęcenia i barbarzyństwa. Gosia… Niby ma szesnaście lat, ale to dziecko. Jeszcze nigdy w życiu nie sparzyła się poważnie.

– Rosjanie mogą być tu za sześć godzin. Tyle czasu zajmie ich czołgom dojechanie do Warszawy spod Smoleńska i Kaliningradu. Głowice atomowe mogą dolecieć szybciej…

– Jesteśmy w NATO.

Stanisława znowu milczy. Pamięta, jak w 1939 roku w Etiopii dowiedziała się o wybuchu wojny… Wtedy też byli sojusznicy. Zawsze są jacyś sojusznicy. I zawsze jakoś za daleko.

Uczennica uśmiecha się niepewnie. Sądzi, że wygrała to starcie. Demonstracyjnie przechodzi dalej, by obejrzeć zawartość kolejnej gablotki.

16
{"b":"100375","o":1}