Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Debussy pisał głównie o sobie, strona za stroną snuło się jego pajęcze pismo, przenosząc na papier wieści, dzięki którym Leonie znajdowała wytchnienie od codziennych kłopotów. Czasem nawet pojawiał się na jej twarzy uśmiech, jak choćby wówczas, gdy czytała o niedzielnej wyprawie De-bussy'ego z przyjaciółmi ateistami do kościoła Saint-Gervais. Wybrali się tam posłuchać chórów gregoriańskich. Siedli wyzywająco, plecami do ołtarza, obrażając w ten sposób zarówno księdza pełniącego obowiązki gospodarza, jak i wszystkich zgromadzonych.

Leonie nie mogła opuścić Izoldy, ale nawet gdyby sama sobie pozwoliła wyjechać, myśl o powrocie do Paryża sprawiała jej ból. Za wcześnie było na taką decyzję. Na jej prośbę Achille i Gaby Dupont regularnie składali kwiaty na grobie Marguerite, na cmentarzu de Passy w szesnastym ar-rondissement. Kwatera opłacona przez Du Ponta w ostatnim geście szczodrości, znajdowała się blisko miejsca ostatniego spoczynku malarza, Edouarda Maneta, w spokojnym, ocienionym zakątku. Zdaniem Leonie, matka byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, że spocznie w takim towarzystwie.

Kwiecień nadciągnął jak generał na pole bitwy. Głośny, agresywny, wojowniczy. Przepędził nad szczytami gór zastępy szarych chmurzysk. Dni się wydłużyły, ranki wstawały jaśniejsze. Marieta naszykowała przybory do szycia i zaczęła wstawianie plis w chemises Izoldy i poszerzanie spódnic, by je dopasować do coraz krągłej szych kształtów pani.

Spod zaskorupiałej ziemi wystrzeliły pierwsze kwiaty, fioletowe, białe i różowe płatki otwierały się pod dotknięciem słońca. Z czasem na tle zieleni przybywało barwnych plamek, przywodzących na myśl kropelki ska-pujące z pędzla.

Wkrótce nieśmiało, na paluszkach, pojawił się maj. Przyniósł ze sobą obietnicę dłuższych letnich dni, plam słońca na spokojnym lustrze wody. Leonie dość często bywała w Rennes-les-Bains. Odwiedzała pana Baillar-da lub pijała herbatę w salonie Hotel de la Reine, w towarzystwie madame Bousquet. Przed modnymi domami pojawiły się kanarki w klatkach. Zakwitły drzewka pomarańczowe i cytrynowe, przepełniając powietrze wonią świeżości. Na każdym rogu stali przekupnie, oferujący z drewnianych wózków świeże owoce, przywiezione z drugiej strony gór, z Hiszpanii.

Domaine de la Cade nagle rozkwitła pełnią wdzięku. I wreszcie zaczęło się lato. Czerwiec rozświetlił białe szczyty Pirenejów.

Achille pisał z Paryża, że maitre Maeterlinck zgodził się na przedstawienie w formie muzycznej swojego najnowszego dramatu, zatytułowanego „Peleas i Melisanda". Przy którejś okazji przysłał egzemplarz „Pogromu" pana Zoli. Akcja powieści toczyła się latem roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego, w czasie wojny francusko-pruskiej. Debussy dołączył krótką notkę, w której stwierdzał, że książka zainteresowałaby Anatola tak samo jak jego, również syna skazanego komunarda. Leonie brnęła przez powieść z niemałym trudem, lecz nie przeszkadzało jej to docenić gestu przyjaciela.

Nie pozwalała sobie na myślenie o kartach tarota. Talia była nieodłącznie związana z tragicznymi wydarzeniami w wieczór zaduszny i choć dziewczyna nie umiała przekonać proboszcza Sauniere'a, by jej opowiedział o tym. co widział i co zrobił dla jej wuja. pamiętała ostrzeżenie pana Baillarda: Asmo-deusz, wcielenie demona, nawiedzał doliny, gdy nastawały złe czasy. Co prawda, nie wierzyła w takie przesądy, a w każdym razie tak sobie powtarzała, jednak nie chciała ryzykować sprowokowania nawrotu fali nieszczęść.

Spakowała niedokończony cykl obrazów. Zbyt boleśnie przypominały brata i matkę. Le Diable i La Tour pozostały ledwie zaczęte. Nie wróciła też na polanę otoczoną jałowcami. Nie chciała odwiedzać miejsca, gdzie odbył się pojedynek, w którym Anatol stracił życie. Na samą myśl o tym serce jej się krajało.

***

Bóle porodowe zaczęły się wcześnie rano, w piątek, dwudziestego czwartego czerwca, w dzień świętego Jana Baptysty.

Monsieur Baillard dzięki rozległej sieci znajomych i przyjaciół zapewnił Izoldzie towarzystwo sage-femme ze swojej rodzinnej wioski, Los Seres. Położna również zjawiła się na czas.

W porze obiadu poród był już mocno zaawansowany. Leonie robiła ciotce chłodne kompresy na czoło i co jakiś czas otwierała okna, by wpuścić do pokoju świeże powietrze, a wraz z nim zapach jałowców i kapryfo-lium. Marieta zwilżała usta pani gąbką namoczoną w słodkim białym winie z miodem.

Przed wieczorem Izolda bez żadnych komplikacji wydała na świat zdrowego, ślicznego chłopca o imponująco pojemnych płucach.

Leonie miała nadzieję, że narodziny dziecka rozpoczną u ciotki proces powrotu do pełnego zdrowia. Że stanie się ona mniej bierna i apatyczna, mniej krucha, nie tak zamknięta i oddzielona od otaczającego ją świata. Właściwie wszyscy mieszkańcy domu oczekiwali, że dziecko, potomek Anatola, obudzi w Izoldzie miłość i da jej cel istnienia, którego tak bardzo potrzebowała.

Niestety, jakieś trzy dni później na Izoldę padł czarny cień. Owszem, pytała o zdrowie i kondycję swojego syna, lecz jednocześnie z wyraźnym trudem walczyła o to, by nie popaść w ten sam stan izolacji, który dotknął ją bezpośrednio po śmierci Anatola. Maleńki synek, skóra zdjęta z ojca. bardziej przypominał jej. co straciła, niż nadawał sens życiu.

Umówiono mamkę.

Lato mijało, a u Izoldy próżno by szukać jakichkolwiek objawów poprawy. Na pytania odpowiadała zawsze uprzejmie, spełniała obowiązki wobec syna, gdy jej o nich przypomniano, ale poza tym żyła w swoim własnym świecie, prześladowana głosami, które słyszała tylko ona.

Tymczasem Leonie zakochała się w bratanku bez pamięci. Louis-Anatole był dzieckiem o pogodnej naturze, po ojcu dostał smoliście czarne włosy i długie rzęsy wokół przejrzyście szarych oczu, odziedziczonych po matce. W towarzystwie rozpromienionego i roześmianego dziecka zapominała, niekiedy nawet na kilka godzin, o rodzinnej tragedii.

Nastał gorący lipiec, za nim przyszedł rozpalony sierpień. Leonie od czasu do czasu budziła się rankiem z uczuciem przypominającym nadzieję. Chodziła wtedy lekkim krokiem, póki nie wróciła do niej pamięć przeszłych zdarzeń i nie spadły na nią znów dawne cienie. Tylko miłość i zdecydowanie, by uchronić syna Anatola od kłopotów, pomagały jej odzyskać ducha.

ROZDZIAŁ 89

Jesień tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego niepostrzeżenie zmieniła się w kolejną wiosnę. Po Constancie w dalszym ciągu nie było śladu. Leonie pozwoliła sobie uwierzyć, że umarł, choć z wdzięcznością przyjęłaby potwierdzenie swoich domysłów.

Sierpień tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku był suchy i gorący jak afrykańska pustynia. Potem nadciągnęły ulewy, które zatopiły całą Langwedocję, odsłoniły długo ukryte jaskinie, różne cachettes, zasłonięte mułem i ziemią.

Achille Debussy nadal regularnie pisał. W grudniu przysłał życzenia świąteczne oraz wiadomość, że Societe Nationale de Musiąue ma przedstawić podczas koncertu muzykę do „Popołudnia fauna", całkiem nowego baletu, planowanego najpierw jako pierwszy z trzech fragmentów. Gdy czytała żywy opis bożka na polanie, oczyma wyobraźni zobaczyła miejsce. gdzie dwa lata wcześniej odszukała karty do tarota. Przez chwilę kusiło ją, by tam wrócić i sprawdzić, czy talia nadal jest na miejscu.

Nie sprawdziła.

Bardziej niż aleje i bulwary Paryża jej świat ograniczał bukowy las na wschodzie, długi podjazd od północy i trawniki na południu. Podtrzymywała ją jedynie miłość do chłopczyka i ogromna sympatia dla pięknej, chorej kobiety, którą przyrzekła się opiekować.

Louis-Anatole szybko stał się ulubieńcem służby oraz mieszkańców miasta. Zyskał sobie przydomek pichon, czyli maleńki. Wyrastał na dziecko psotne, lecz zawsze czarujące. Bez przerwy zadawał pytania, bardziej w tym podobny do ciotki niż zmarłego ojca, lecz w przeciwieństwie do niej umiał także uważnie słuchać. Gdy podrósł nieco, zaczął w towarzystwie Leonie przemierzać ścieżki Domaine de la Cade. Kiedy indziej Pascal uczył go łowić ryby i pływać. Od czasu do czasu Marieta pozwalała mu wylizać misę po cieście i drewniane łyżki po suflecie malinowym czy puddingu czekoladowym. Stawał wtedy na wysokim krzesełku, zapartym o blat kuchennego stołu, niepewnie balansując, osłonięty sztywnym białym fartuchem pokojówki, sięgającym mu do kostek. Marieta

asekurowała go od tyłu, żeby na pewno nie spadł, i uczyła wyrabiać ciasto na chleb.

Gdy Leonie zabierała go do Rennes-les-Bains, najbardziej lubił przesiadywać w kawiarence, którą sobie upodobał Anatol, przy stoliku na zewnątrz. Chłopiec o czarnych rozwichrzonych lokach, ubrany w białą fal-baniastą koszulę i orzechowobrązowe aksamitne spodenki, ściągnięte ciasno pod kolanami, siedział ze zwisającymi nogami na za wysokim dla niego drewnianym krześle. Popijał sok wiśniowy albo ze świeżo wyciskanych jabłek i zajadał lody czekoladowe.

Na trzecie urodziny dostał od madame Bousquet bambusową wędkę. Na Boże Narodzenie maitre Fromilhague przysłał mu pudło żołnierzyków. Przy okazji złożył świąteczne życzenia Leonie.

Chłopiec był częstym gościem w domu Audrica Baillarda, chętnie słuchał żywych opowieści o czasach średniowiecznych o honorze i o chevaliers broniących niepodległości południa przed najeźdźcami z północy. Najbardziej lubił historię oblężenia Carcassonne w tysiąc dwieście dziewiątym roku, pasjonowały go losy mężczyzn, kobiet i niewiele od niego starszych dzieci, którzy uciekli do ukrytych wiosek Haute Vallee.

Gdy skończył cztery lata, monsieur Baillard podarował mu replikę średniowiecznego miecza z grawerowaną rękojeścią, na której widniały inicjały chłopca. Od Leonie dostał bułanego kucyka z gęstą białą grzywą i ogonem oraz białą gwiazdą na pysku; konika pomógł wybrać jeden z licznych krewniaków Pascala. Przez cale gorące lato Louis-Anatole był chevalier, dzielnym rycerzem, walczącym z Francuzami, albo zwycięzcą kolejnych potyczek, zrzucając bańki wieszane przez Pascala na drewnianym płocie. Z okna salonu Leonie obserwowała zabawy chłopca, przypominając sobie, jak sama, będąc jeszcze dzieckiem, popatrywała na Anatola bawiącego się w chowanego lub wspinającego na drzewa w Parc Monceau – z tym samym uczuciem podziwu i zazdrości.

97
{"b":"98562","o":1}