Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tata ci nic nie zostawił? Żadnych notatek? Może jakiś folder z informacjami?

– Nic, kompletnie. Uwierz mi, szukałem bardzo starannie.

– Dodałeś dwa do dwóch i wyszło ci, że tata mógł nająć kogoś, kto miał się bliżej przyjrzeć stryjowi. – Pokręciła głową. – Trzeba mnie było po prostu spytać. – Poczuła złość, choć nie do końca wiedziała dlaczego.

– Przyszło mi to do głowy dopiero dzisiaj po południu. Meredith założyła ręce na piersi.

– Czyli nie z tego powodu zaczepiłeś mnie wczoraj w barze?

– Pewnie, że nie! – wydawał się szczerze przestraszony.

– Więc dlaczego? Hal poczerwieniał.

– Rany, Meredith, no coś ty. Przecież wiesz. Tym razem ona spiekła raka.

ROZDZIAŁ 66

Hal uparł się, że zapłaci za nich oboje, a Meredith, obserwując, jak podpisuje rachunek, zastanowiła się, czy stryj faktycznie każe mu pokryć należność. W końcu, formalnie rzecz biorąc, Hal był właścicielem polowy hotelu. Raptem znów zaczęła się o niego martwić.

Wyszli z restauracji. Ramię w ramię przeszli przez hol, a u podnóża schodów Hal wziął Meredith za rękę. W milczeniu weszli na piętro. Była zupełnie spokojna. Nie miała żadnych wątpliwości. Nie musiała się zastanawiać, czy aby na pewno tego chce. Czuła się po prostu dobrze. Nie dyskutowali, dokąd pójdą. Pokój Meredith był pod każdym względem właściwszy.

Dotarli na koniec korytarza, nie napotkawszy żadnych innych gości. Dziewczyna przekręciła klucz w zamku i pchnęła drzwi. Weszli do środka, nadal trzymając się za ręce. Smugi białego światła jesiennej pełni rysowały proste wzory na podłodze, zapalały blaski w lustrze, a także w szybce, za którą tkwiło zdjęcie Anatola i Leonie Vernierów oraz Izoldy Lascombe.

Meredith sięgnęła do kontaktu.

– Nie zapalaj – poprosił Hal.

Przyciągnął dziewczynę do siebie. Pachniał tak jak w Rennes-le-Cha-teau, wełną i mydłem.

Pierwszy pocałunek, naznaczony śladem czerwonego wina, był miękki i delikatny, trochę jakby próbny, znak przyjaźni przeradzającej się w coś innego, coś bardziej żarliwego. Meredith natychmiast straciła spokój i opanowanie, ogarnęła ją namiętność. Fala gorąca ruszyła w górę od stóp, przez uda, do brzucha, a potem rozpaliła nawet wnętrza dłoni i ogłuszyła dziewczynę szumem krwi w głowie.

Hal nachylił się lekko i jednym płynnym ruchem wziął Meredith na ręce. Klucz wypadł jej z dłoni, odbił się od podłogi i zatonął w grubym dywanie.

– Jaka ty jesteś leciutka! – wyszeptał Hal, całując ją w szyję.

Ostrożnie posadził Meredith na łóżku, potem usiadł obok, jak bohater popołudniowego hollywoodzkiego przedstawienia, pilnowany przez cenzora.

– Nie wiem, czy ty… – zająknął się i zaczął od początku. – Jesteś pewna, że chcesz…

Meredith położyła mu palec na ustach.

– Ciiicho.

Podciągnęła nogi pod siebie. Wolno, guzik za guzikiem rozpięła bluzkę, potem wzięła Hala za rękę – gestem wyrażającym na wpół zaproszenie, na wpół polecenie. Najpierw zapadła kompletna cisza, potem pokój cętkowany srebrnym blaskiem rozbrzmiał przyśpieszonym oddechem młodego mężczyzny. Siedząc po turecku, pochyliła się i pocałowała go. Fala czarnych włosów spadła jej na twarz. Wreszcie byli równego wzrostu.

Hal zaczął ściągać sweter, ale kiedy Meredith wsunęła dłonie pod bawełnianą koszulkę, zaplątał się w ubraniu. Zaśmiali się oboje, trochę skrępowani.

Meredith nie miała żadnych wątpliwości. Robiła rzecz naturalną i najwłaściwszą. Od przyjazdu do Rennes-les-Bains trwała zawieszona poza czasem. Wystąpiła z ram swojego normalnego życia, z formy osoby zawsze świadomej skutków każdego zachowania, znalazła się w miejscu, gdzie obowiązywały zupełnie inne reguły.

Wstała, pozbyła się ostatniej sztuki garderoby.

– Oooo! – powiedział Hal. On też się podniósł.

Podeszła do niego, przytulili się, wsiąkli w siebie nawzajem, poufale, serdecznie. Czuła, jak bardzo jej pragnie, a przecież czekał, żeby to ona dyktowała tempo. Wobec tego wzięła go za rękę i pociągnęła pod kołdrę, na płócienne chłodne prześcieradła, wchłaniające gorąco ich ciał. Przez dłuższą chwilę leżeli obok siebie, jak rycerz i jego dama na kamiennym grobowcu. Wreszcie Hal uniósł się na łokciu i pogłaskał ją po włosach.

Pomógł jej ten zwykły dotyk. Rozluźniła się, odetchnęła spokojniej.

Dłoń Hala zsunęła się niżej, na ramiona, na szyję, musnęła piersi dziewczyny, splotła się z jej palcami. Wargi znaczyły ścieżki na białej skórze.

W Meredith rosła namiętność, gorąca, czerwona jak krew gnająca żyłami, przenikała ją do szpiku kości, od stóp do głów. Dziewczyna uniosła się na łokciach, każdy jej pocałunek zapewniał, że chce więcej. J kiedy wyczekiwanie stało się nie do zniesienia, Hal rozsunął jej nogi. Spojrzała w oczy niebieskie jak najczystszy lód, dostrzegła wszystkie możliwości świata. Najgorsze i najlepsze.

– Jesteś pewna?

Uśmiechnęła się, sięgnęła w dół i poprowadziła go do celu. Wsunął się powoli, delikatnie.

– Mmm… -mruknęła.

Przez chwilę leżeli bez ruchu, napawając się spokojem zespolenia. Potem Hal zaczął się poruszać. Najpierw bardzo wolno, potem szybciej, mocniej. Ciało Meredith z?reagowało samo. Czuła na sobie jego silne ramiona i dłonie. Wdarła się w niego gwałtownym pocałunkiem, rozdzieliła wargi pozbawione słów.

Hal oddychał coraz głośniej, reagował szybciej, a namiętność, pożądanie i natura kazały mu zdążać do ekstazy. Meredith wychodziła kochankowi na spotkanie, ona też zapomniała o całym świecie.

Krzyknął głośno, szarpnął się, oboje znieruchomieli.

Jakiś czas potrwało, zanim jej oddech wrócił do normy, zanim krew przestała szumieć w uszach. Hal przygniatał ją całym ciężarem, wyciska! powietrze z płuc, ale nie chciała się ruszyć. Pogładziła go po gęstych czarnych włosach i zamknęła w objęciach. W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że jej kochanek ma mokrą twarz. Że bezgłośnie płacze.

– Już, już… – szepnęła.

***

– Zechce mi pani opowiedzieć coś o sobie – zażądał Hal. – Pani o mnie wie prawie wszystko, pewnie nawet za dużo, a ja o pani, droga pani Martin, tyle co nic.

– Co za oficjalna przemowa! – Meredith się zaśmiała. – Zaskakuje mnie pan, proszę pana. – Pogładziła go po piersi, zsunęła dłoń niżej.

Hal złapał ją za rękę.

– Mówię poważnie! Nawet nie wiem, gdzie mieszkasz na stałe. Skąd pochodzisz, co robią twoi rodzice… No, mów.

– Niech ci będzie. Jeden życiorys w krótkim streszczeniu, już podaję. Wychowywałam się w Milwaukee, mieszkałam tam do osiemnastego roku życia, potem wyjechałam do college'u w Karolinie Północnej. Następnie studiowałam, pisałam pracę, uczyłam w St Louis i w Seattle i cały czas szukałam funduszy na dokończenie biografii Debussy'ego. Teraz przewijamy taśmę o parę lat do przodu. Moi rodzice adopcyjni postanowili się przeprowadzić z Milwaukee do Chapel Hill. w pobliżu mojej dawnej szkoły. W tym roku zaproponowano mi pracę w prywatnym college'u niedaleko uniwersytetu i w końcu znalazłam wydawcę biografii.

– Powiedziałaś: rodzice adopcyjni?

Meredith westchnęła.

– Moja rodzona matka, Jeanette, nie umiała się mną zająć. Wobec tego Mary, nasza daleka kuzynka, dziesiąta woda po kisielu, zabierała mnie, kiedy Jeanette była chora. A jak się w końcu zrobiło bardzo nieciekawie, zamieszkałam u niej na stałe. Dwa lata później, po śmierci mojej matki, zostałam oficjalnie adoptowana.

Proste, zwykle słowa nie zdradzały, jak naprawdę wyglądał ten trudny czas. Nocne telefony, niezapowiedziane wizyty, krzyki na ulicy, ciężar odpowiedzialności za matkę, jaki mała Meredith dźwigała na swoich wątłych barkach. Rzeczowa relacja nie odzwierciedlała również poczucia winy, które dziewczyna nosiła w sercu przez długie lata. Bo pierwszą reakcją na wiadomość o śmierci matki nie był żal ani smutek, tylko ulga.

Do tej pory nie zdołała sobie wybaczyć.

– Nie miałaś lekkiego życia – podsumował Hal.

Uśmiechnęła się do niego i przysunęła bliżej.

– Miałam sporo szczęścia. Mary jest niezwykłą kobietą. Dzięki niej zaczęłam grać na fortepianie i na skrzypcach. Jej i Billowi zawdzięczam dokładnie wszystko.

Hal się zaśmiał.

– Najwyraźniej faktycznie piszesz biografię Debussy'ego! Meredith lekko uderzyła go w ramię.

– Ty niedowiarku!

Czas jakiś leżeli w przyjaznej ciszy, wtuleni w siebie.

– To jeszcze nie wszystko – odezwał się w końcu Hal. Ruchem głowy

wskazał zdjęcie w ramce, leżące na biurku. – Dobrze się domyślam, prawda?

Meredith usiadła, podciągnęła kołdrę.

– Dobrze się domyślasz.

Widząc, że nie jest gotowa na rozmowę o tej sprawie, Hal postanowił zmienić temat. Usiadł, opuścił nogi na podłogę.

– Przynieść ci coś? Może jakieś picie?

– Przydałaby się szklanka wody.

Zniknął na chwilę w łazience i wrócił z dwiema szklankami do mycia zębów. Z minibaru wyjął dwie butelki wody mineralnej, po czym wrócił pod kołdrę.

– Proszę uprzejmie.

– Dzięki. – Meredith pociągnęła wodę prosto z butelki. – Jeszcze do niedawna wiedziałam tylko, że rodzina mojej matki mogła pochodzić z południa Francji i że w czasie drugiej wojny światowej albo niedługo potem wyemigrowała do Ameryki. Mam fotografię mężczyzny, który wedle wszelkich znaków na niebie i na ziemi, jest moim prapradziadkiem. Pozuje we francuskim mundurze. Zdjęcie zrobiono na placu w Rennes-les-Bains, w tysiąc dziewięćset czternastym. Jakoś musiał trafić do Milwaukee, ale ponieważ nie znałam jego nazwiska, nie mogłam dużo zdziałać. Bardzo dużo w tych stronach Europejczyków, napływali przez cały dziewiętnasty wiek. Pierwszy przybył tam Jacąues Veau, francuski kupiec, który ustanowił punkt wymiany towarów na urwisku, gdzie spotykały się trzy rzeki: Milwaukee, Menomonee i Kinnickinnic.

Opowiedziała Halowi z grubsza o tym, co odkryła od przyjazdu do Domaine de la Cade, trzymając się wyłącznie faktów. Wyjaśniła, dlaczego zabrała fotografię z holu, i wspomniała o utworze fortepianowym, który odziedziczyła po babce, Louisie Martin. Ani słowem nie zająknęła się o kartach. Po wcześniejszej rozmowie w barze miała tego tematu serdecznie dosyć. Poza tym nie chciała Halowi akurat teraz przypominać o stryju.

76
{"b":"98562","o":1}