Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ciekawość, która nieco zbladła wobec ostatnich wydarzeń, wróciła jeszcze silniejsza. W głowie dziewczyny pojawiły się tysiące pytań. Chociażby takie: Dlaczego Izolda, jeśli źle się czuła w Domaine de la Cade. postanowiła tu zostać? Z ust wyrwało się całkiem inne.

– Ciociu, bardzo tęsknisz za wujkiem Jules'em?

Liście kołysały się na wietrze, szepcząc, szeleszcząc, podsłuchując. Izolda westchnęła.

– Był człowiekiem bardzo dobrze wychowanym – odpowiedziała, starannie dobierając słowa. – Mężczyzną uprzejmym i szczodrym mężem.

– Ale te słowa o miłości…

– Nie zawsze można wyjść za mąż za ukochanego – przerwała Izolda. – Trzeba brać pod uwagę okoliczności, okazję, potrzebę.

– A jak się poznaliście? Wydawało mi się, że wujek rzadko wyjeżdżał z Domaine de la Cade.

– Rzeczywiście, niechętnie opuszczał dom. Miał tu wszystko, co mu było potrzebne do szczęścia. Zajmował się książkami, wypełniał obowiązki właściciela, a traktował je bardzo poważnie. Mimo to jednak miał zwyczaj raz w roku zaglądać do Paryża, tak jak za życia ojca.

– I przy takiej okazji was sobie przedstawiono?

– Właśnie.

Leonie mniejszą uwagę zwracała na słowa, większą na zachowanie ciotki. Ręka Izoldy bezwiednie uniosła się do szyi osłoniętej wysokim koronkowym kołnierzem, chociaż dzień był bardzo ciepły. Dziewczyna uświadomiła sobie, że ten gest był dla ciotki charakterystyczny.

Izolda pobladła, jakby wróciły do niej przykre wspomnienia, które wolałaby raczej usunąć z pamięci.

– Brakuje ci go, ciociu? – naciskała Leonie.

Izolda uśmiechnęła się niespiesznie, enigmatycznie.

Tym razem dziewczyna już nie miała wątpliwości. Mówiąc o miłości z takim uczuciem, z taką czułością, ciotka nie miała na myśli męża.

Leonie szukała odwagi, by zadawać następne pytania. Pragnęła wiedzieć więcej, a jednocześnie nie chciała być wścibska. Izolda niby powiedziała dużo, niby dopuszczała gościa do konfidencji, a przecież tak niewiele zdradziła z historii swojego małżeństwa. A przede wszystkim Leonie nie mogła się pozbyć wrażenia, że ciotka zamierza poruszyć jakiś inny temat, dotąd odsuwany. Nie potrafiła odgadnąć jaki.

– Powinnyśmy już wracać uznała Izolda. Inaczej Anatol zacznie się o nas martwić.

Wstała. Leonie podniosła kapelusz i rękawiczki i także się podniosła.

– Zostaniesz w Domaine de la Cade, ciociu? spytała. Izolda dłuższą chwilę milczała.

– Jeszcze nie wiem – rzekła w końcu. Majątek jest piękny, ale trudno

tu znaleźć spokój.

ROZDZIAŁ 52

Carcassonne

Poniedziałek, 28 września 1891

Bagażowy otworzył drzwi przedziału pierwszej klasy i Victor Constant wyszedł na peron w Carcassonne.

Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga patrzy, pomyślał. Zupełnie jak w dziecięcej zabawie. Jestem coraz bliżej, nic na to nie poradzisz.

Wiatr przybierał na sile, atakował porywami. Ze słów bagażowego wynikało, że należy się spodziewać serii jesiennych sztormów, najgorszych od wielu lat. Kolejna wichura miała być znacznie silniejsza. Oczekiwano jej w Carcassonne w przyszłym tygodniu.

Constant rozejrzał się dookoła. Drzewa miotały się jak dzikie konie w zaprzęgu, niebo nabrało stalowej barwy. Nad dachami zbierały się groźne czarne chmury.

– To tylko uwertura – powiedział cicho i zaśmiał się z własnego dowcipu.

Powiódł wzrokiem wzdłuż peronu, zatrzymał spojrzenie na służącym, który wyładowywał z pociągu bagaże. Gdy do niego dołączył, we dwóch ruszyli do wyjścia. Tam Constant zaczekał, aż jego człowiek wezwie fiakra. Bez większego zainteresowania obserwował w drodze barki, penkhes, przycumowane do słupków i do drzew cytrynowych, rosnących wzdłuż brzegu. Woda chlupotała o ceglane ściany Kanału Południowego. Nagłówki „Depeche de Toulouse'" w kiosku z gazetami ostrzegały przed wieczorną wichurą.

Wynajął mieszkanie w bocznej uliczce dziewiętnastowiecznej dzielnicy Bastide Saint-Louis. Wręczywszy swojemu człowiekowi zdjęcie zabrane z mieszkania przy rue de Berlin, zostawił go z nudnym zadaniem wypytywania o Marguerite, Anatola i Leonie w każdym pensjonacie, każdym hotelu i każdym domu z pokojami do wynajęcia, a sam wyprawił się pieszo na stare miasto, do średniowiecznej cytadeli, na przeciwległy brzeg rzeki Aude.

Mimo żywej nienawiści do Verniera musiał przyznać, że przeciwnik sprytnie zmylił ślady. A jednocześnie miał nadzieję, iż pozorny sukces uśpi jego czujność, skłoni go do jakiejś nieostrożności, nieprzemyślanego posunięcia. Sowicie opłacił dozorcę przy rue de Berlin, by mu spisał adres nadawcy, jeśli pojawi się jakaś korespondencja z Carcassonne, bo wyszedł z założenia, że Vernier, skoro tak skutecznie zapadł się pod ziemię, nie wie o śmierci matki i może próbować się z nią skontaktować. Sieć w Paryżu zaciskała się nawet pod nieobecność Constanta, i sprawiało mu to niekłamaną przyjemność.

Przeszedł na drugą stronę rzeki przez Pont Vieux. Pod mostem Aude toczyła czarną wodę między rozmokłymi brzegami, gnała po płaskich kamieniach i pobladłych wodorostach. Wysoka woda. Poprawił rękawiczki, bo dawał mu się we znaki bąbel między drugim i trzecim palcem lewej dłoni.

Miasto Carcassonne bardzo się zmieniło od czasu, gdy ostatnio postawił stopę w La Cite. Mimo niesprzyjającej pogody gęsto było od handlarzy sprzedających kanapki, różnych artystów i naganiaczy rozdających ulotki czy broszury. Stali, zdawałoby się, na każdym rogu. Przyjął jakąś brzydką bibułkę informacyjną, przebiegł wzrokiem po reklamach mydła marsylskiego oraz La Micheline, miejscowego likieru, a także wypożyczalni rowerów i pokojów do wynajęcia w pobliskich pensjonatach. Tekst oscylował pomiędzy samochwalczym bełkotem a przypisami historycznymi. Constant zmiął arkusik taniego papieru i rzucił go na ziemię.

Nienawidził tego miasta i miał ku temu powody. Trzydzieści lat temu wuj zabrał go do dzielnicy biedoty, do La Cite. Szedł wtedy między ruinami, oglądał plugawych citadins, wegetujących między kruszejącymi ścianami. Tego samego dnia później, oszołomiony śliwkową brandy i opium, w obitym adamaszkiem pokoju nad barem na Place d'Armes zyskał swoje pierwsze doświadczenie z przedstawicielką najstarszego zawodu świata. Za sprawą uprzejmości wuja.

Tenże wuj przebywał obecnie na oddziale zamkniętym w Lamalou-les-Bains, chory na connasse albo inny syfilis. Wierzył, że mózg mu wycieka przez nos, Constant nie odwiedzał krewnego. Nie miał najmniejszej ochoty patrzeć na postępy choroby, widzieć, co się z nim samym będzie działo za jakiś czas.

Tamta dziewczyna stała się jego pierwszą ofiarą. Zabił ją niechcący i był to dla niego wielki wstrząs. Nie dlatego, że odebrał życie, ale że okazało się to tak łatwe. Ręka na gardle, strach w oczach prostytutki, gdy zrozumiała, iż gwałtowność zbliżenia była tylko wstępem do dramatycznego końca.

Gdyby nie pękaty portfel wuja i jego koneksje w merostwie, Constant z pewnością skończyłby na galerach albo na gilotynie. Stało się jednak inaczej. Ot, po prostu wyjechali z miasta, tyle że cichcem i w pośpiechu.

Nowe doświadczenie wiele go nauczyło, między innymi tego, jak potężnym argumentem są pieniądze. Gdy w grę wchodzi złoto, fakty przestają się liczyć. Constant szybko się uczył. Przez całe życie uzależniał od siebie przyjaciół i wrogów, wykorzystując do tego kombinację długów, wdzięczności, a jeśli wszystko inne zawiodło, strach. Kilka lat później zrozumiał, ze za każdą lekcję się płaci. Dziewczyna zemściła się na nim zza grobu. Zaraziła go chorobą, która boleśnie wysysała życie z jego wuja; tak samo za jakiś czas i z nim się rozprawi. A sprawczyni tego nieszczęścia była już dawno poza jego zasięgiem.

Schodząc z mostu, raz jeszcze wrócił myślami do rozkoszy, jaką dała mu śmierć Marguerite Vernier. Zalała go fala gorąca. Tak, Marguerite na chwilę wymazała z jego pamięci poniżenie, jakiego doznał od jej syna. Bo choć tak wiele kobiet straciło życie z jego ręki. zawsze lepiej się czuł, gdy zabijał piękność. Wtedy gra była warta świeczki.

Wspomnienia zdarzeń w mieszkaniu przy rue de Berlin pobudziły go bardziej, niż się spodziewał. Poluzował kołnierzyk. Jakby to było dziś, czuł odurzającą woń strachu i krwi. Mieszanki absolutnie wyjątkowej, jedynej w swoim rodzaju. Zacisnął pięści. Ten rozkoszny opór, ta skóra czerwieniejąca pod palcami…

Oddychał szybko i gwałtownie.

Zszedł na brukowaną rue Trivalle i tam dopiero odzyskał panowanie nad sobą. Uważnym spojrzeniem zlustrował brudną uliczkę. Setki tysięcy franków wydanych na odnowę trzynastowiecznej cytadeli nie odmieniły życia ludzi z quartier Trivalle. Wyglądała tak samo jak przed trzydziestu laty. Identycznie jak wówczas na progach zaniedbanych domów siedziały bose dzieciaki z gołymi głowami. Ściany z cegły i kamienia zdawały się pochylać, jakby je popychała gigantyczna dłoń czasu. Jakaś żebraczka o martwym, niewidzącym spojrzeniu, owinięta w dziurawe koce, wyciągnęła do niego sękatą dłoń. Nie zwrócił na nią uwagi.

Przeciął Place Saint-Gimer przed brzydkim nowym kościołem, zbudowanym przez pana Viollet-le-Duca. Oblepiła go chmara zabiedzonych psów i dzieciaków żebrzących o drobne albo oferujących swoje usługi w roli przewodnika czy posłańca. Pozornie nie zwracał na tę czeredę najmniejszej uwagi, ale gdy jeden z chłopców znalazł się zbyt blisko, skorzystał z okazji i metalową główką laski smagnął go po twarzy. Z rozciętej skóry pociekła krew. Urwisy rozpierzchły się na boki i zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.

Dotarł do wąskiego zaułka po lewej, wiodącego w stronę wałów obronnych La Cite. Znał drogę doskonale. Bruk pokryty był śliskim biotem, wymieszanym z najróżniejszymi śmieciami dzielnicy biedoty: kawałkami papieru, odchodami zwierząt, gnijącymi warzywami, których nie chciały nawet zapchlone psy.

Doskonale wiedział, że zza okiennic obserwują go czarne oczy.

Zatrzymał się przed rozchwierutanym domkiem, w cieniu ściany. i mocno zastukał w drzwi laską. Jeżeli miał znaleźć Verniera i tę lafiryndę. musiał skorzystać z pomocy. Z usług człowieka, który mieszkał w tym domu. Nigdzie mu się nie śpieszyło i był cierpliwy. Zamierzał czekać tak długo, aż zdobędzie dowody, że Vernierowie są w okolicy.

61
{"b":"98562","o":1}