Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nic mu nie pomagało. Nic nie mogło uśmierzyć męki.

Aż w ostatnich dniach stycznia wszystko się zmieniło. Gdy lód na Sekwanie zaczął topnieć, do uszu Constanta dotarły plotki o powrocie jego wybranki do Paryża. Mało tego. Nie dość, że była teraz wdową, to jeszcze na horyzoncie pojawił się kochanek. Ponoć oddała innemu to, czego odmawiała jemu.

Cierpiał katusze, spalał go gniew. Musiał wywrzeć na niej zemstę, musiał ukarać ich oboje. Nie miał innego celu w życiu. Widział jej krew na własnych rękach, oczyma wyobraźni oglądał ją cierpiącą tak. jak on przez nią cierpiał. Jedynym motywem jego działania stała się chęć ukarania zdrajczyni.

Imię rywala odkrył bez trudu. I od tego momentu myśl o tym, że ona i Vernier są kochankami, pojawiała się pierwsza każdego ranka, razem ze wschodem słońca, i była ostatnią, gdy księżyc wychodził na spotkanie nocy.

W lutym Constant rozpoczął prześladowania. Dążenie do odwetu. Postanowił najpierw zniszczyć dobre imię Verniera. Przyjął bardzo prostą taktykę: tu plotka, tam słówko w ucho gryzipiórka z jakiegoś szmatławca, ówdzie pomówienie. Kropla drąży skałę. Fałszywe dowody przechodziły z jednej chciwej dłoni do drugiej. Oszczerstwa tuczące się w labiryncie tajnych stowarzyszeń nowicjuszy, akolitów i hipnotyzerów, funkcjonujących poza szacowną fasadą Paryża, wiecznie podejrzliwych, zawsze w strachu przed zdradą. Smakowite wieści, dwuznaczne podszepty, anonimowe po-twarze i zniesławienia.

Kłamstwa, same kłamstwa, ale jakże pięknie podane.

Niestety, nawet ta kampania oszczerstw, choć tak zgrabnie prowadzona, nie dała Constantowi satysfakcji. Koszmary w dalszym ciągu nawiedzały jego sny, nawet dni prześladowały go wizerunkiem kochanków splecionych w miłosnym uścisku. Postępująca choroba odbierała mu sen. Gdy zamykał oczy, nękały go obrazy samego siebie, biczowanego i przybijanego do krzyża. Cierpiał od wizji własnego ciała, rozciągniętego na ziemi jak współczesny Syzyf, przygnieciony kamieniem, który oblał własnym potem, albo jak przykuty do skały Prometeusz, gdy dawna kochanka wczepiała się w jego pierś i wyrywała mu wątrobę.

W marcu doszło do pewnego rodzaju rozwiązania. Ona umarła. A jej śmierć przyniosła mu coś na kształt wyzwolenia. Z daleka patrzył, jak opuszczano trumnę w mokry dół na Cimetiere de Montmartre, i czuł. jak ktoś zdejmuje mu ciężar z ramion. Długo i z wielką przyjemnością obserwował Verniera pogrążonego w rozpaczy.

Wiosna ustąpiła gorącemu lipcowi, a potem sierpniowi. Constant znalazł spokój. Nadciągnął wrzesień. I nagle przypadkowo posłyszane słowa, kątem oka uchwycony obraz blond włosów pod niebieskim kapeluszem na Boulevard Haussmann, plotki na Montmartrze o trumnie bez ciała, złożonej do ziemi pół roku wcześniej. Wysłał dwóch ludzi, by wypytali Verniera, tej samej nocy, której doszło do zamieszek w Palais Garnier, ale irii przeszkodzono i nie dowiedział się niczego.

Przerzucał strony dziennika raz jeszcze, aż ponownie natrafił na datę szesnastego września. Strona była pusta. Vernier nie zapisał ani zdania na temat rozruchów w operze, nie odniósł się ani słowem do ataku, którego ofiarą padł w Passage des Panoramas. Ostatni wpis w pamiętniku datowany był dwa dni wcześniej. Constant po raz kolejny odwrócił kartki i przeczytał duże. mocne litery. Jedno słowo.

FIN.

KONIEC.

Zalała go fala gniewu. Litery tańczyły mu przed oczami, naśmiewały się, drwiły. Po tym wszystkim, co przeszedł, po wszystkim, co wycierpiał, odkrył, że to on sam padł ofiarą mistyfikacji. A przy tym czego się spodziewał po oczernianiu Verniera? Miał nadzieję, że pozbawienie rywala honoru da mu satysfakcję? Przywróci spokój? Czyste szaleństwo. Niemniej jednak teraz już wiedział, co należy zrobić.

Wytropi go, gdziekolwiek się skrył. Znajdzie – i zabije.

Służący postawił mu przy łokciu szklaneczkę brandy.

– Generał du Pont może się wkrótce pojawić – mruknął i wrócił na wartę przy oknie.

Rzeczywiście, czas mijał.

Constant złożył papier, którym był owinięty dziennik. Dziwne, że notatnik w ogóle znajdował się w mieszkaniu. Dlaczego Vernier go tu zostawił, skoro nie zamierzał wracać? Czyżby wyjeżdżał w tak wielkim pośpiechu? A może nie planował opuszczenia Paryża na długo?

Połknął brandy jednym haustem i cisnął szklaneczkę w kominek. Służący drgnął. Szkło rozprysło się na tysiąc ostrych, błyszczących kawałków. Powietrze zadrżało od tej gwałtowności.

Constant wstał i starannie odstawił krzesło na miejsce przy stole. Podszedł do kominka, otworzył szkło chroniące tarczę zegara i przestawił wskazówki na ósmą trzydzieści. Potem uderzył ciężkim czasomierzem w gzyms, raz, drugi, trzeci, aż mechanizm przestał działać. Ułożył zegar tarczą do dołu między połyskującymi odłamkami szkła.

– Otwórz szampana i przynieś dwa kieliszki.

Sługa zrobił, jak pan kazał.

Constant przysiadł na szezlongu. Chwycił Marguerite Vernier za włosy i ułożył sobie jej głowę w ramionach. Czuł od niej słodko-metaliczny zapach krwi. Jasne poduszki zabarwiły się na purpurowo, pierś kobiety znaczyła czerwona plama, podobna do przerośniętego cieplarnianego kwiatu.

Wlał trochę szampana do ust Marguerite, następnie przycisnął brzeg kieliszka do jej rozbitych warg, aż na szkle pojawił się delikatny ślad szminki. Do połowy napełnił szkło trunkiem i odstawił na podręczny stolik. Do drugiego kieliszka także nalał trochę szampana, butelkę położył na podłodze. Płyn szybko utworzył na dywanie musującą kałużę.

– Czy nasi drodzy przedstawiciele czwartej władzy wiedzą, że znajdą tu dzisiaj pożywkę?

– Tak, proszę pana. – Z twarzy służącego na moment opadła maska. -Czy pani Vernier… nie żyje?

Nie doczekał się odpowiedzi. Doskonale wiedział, co oznacza takie milczenie.

Constant wziął z kredensu fotografię w ramce. Pośrodku zdjęcia siedziała Marguerite, za nią stały dzieci. Z tyłu widniała nazwa zakładu fotograficznego oraz data. Październik 1890. Dziewczyna miała rozpuszczone włosy. Jeszcze dziecko.

Służący odkaszlnął.

– Czy będziemy się wybierali do Rouen, proszę pana?

– Do Rouen?

Widząc spojrzenie pana, sługa nerwowo wykręcił palce.

– Bardzo przepraszam, ale zdawało mi się, że madame Vernier powiedziała, że jej dzieci pojechały do Rouen.

– Ach, tak. Wykazała się większą odwagą… i inicjatywą, niż przypuszczałem. Ale Rouen? Wątpię, żeby akurat tam pojechali. Może naprawdę nie wiedziała. – Rzucił swojemu człowiekowi zdjęcie. – Popytaj o dziewczynę. Ktoś musiał coś widzieć albo słyszeć. Ktoś coś powie. Zawsze ktoś mówi. A ją ludzie na pewno pamiętają. – Na jego ustach pojawił się lodowaty uśmiech. – Zaprowadzi nas do Verniera i tej… dziwki.

ROZDZIAŁ 27 OO

DOMAINE DE LA CADE

Leonie krzyknęła. Poderwała się niczym spięta ostrogą, siadła prosto, serce waliło jej jak młotem. Świeca zgasła jakiś czas temu i we wnętrzu panowała ciemność.

Przez chwilę zdawało się dziewczynie, że znowu jest w salonie rodzinnego domu, przy rue de Berlin. Potem opuściła wzrok i ujrzała na poduszce monografię pana Baillarda. Wtedy uświadomiła sobie fakty.

Koszmar.

Straszny sen o demonach, zjawach, duchach i widziadłach, o potworach z ostrymi szponami i o starożytnych ruinach, oblepionych pajęczynami. O pustych oczach upiora.

Oparła się o drewniane wezgłowie łóżka. Powoli odzyskiwała spokój. Ciągle miała przed oczami kamienny grobowiec pod sinym niebem, zwiędłe girlandy wokół tarczy, a na niej herb rodu dawno upadłego i okrytego niesławą.

Co za straszny sen.

Choć serce biło jej znacznie spokojniej, w głowie ciągle łupało.

– Madomaisela Leonie? Madama mnie przysłała, żebym się dowie

działa, czy panienka czegoś potrzebuje?

Z ulgą rozpoznała głos Mariety.

– Madomaisela? Wzięła się w garść.

– Viens! – zawołała.

Usłyszała szczęk sprężyny, ale drzwi się nie otworzyły.

– Przepraszam, madomaisela, zamknięte na klucz.

Nie przypominała sobie, żeby go przekręcała w zamku. Wsunęła stopy w jedwabne savates i pobiegła do drzwi. Marieta dygnęła grzecznie.

Madama Lascombe i senher Vernier kazali mi spytać, czy panienka do nich dołączy na kieliszek przed snem.

– Która godzina?

– Prawie wpół do dziesiątej.

Późno.

Przetarła oczy.

– Tak, powtórz im, proszę, że zaraz przyjdę. Nie będę potrzebowały

twojej pomocy.

Gdy służąca zniknęła. Leonie włożyła bieliznę i prostą wieczorową suknię, nic wyszukanego. Upięła włosy szpilkami i grzebieniami, kropelką wody kolońskiej zwilżyła skórę za uszami oraz na nadgarstkach i zeszła do salonu.

Na jej widok podnieśli się oboje. Izolda ubrana była w turkusową suknię o prostym kroju, ze stójką i rękawami do łokci, ozdobioną koralikami. Wyglądała wytwornie.

– Przykro mi, że na mnie czekaliście – przeprosiła Leonie, całując w policzek najpierw ciotkę, potem brata.

– Już prawie straciliśmy nadzieję – rzekł Anatol. – Na co masz ochotę? My pijemy szampana. To znaczy, przepraszam, ja szampana, a Izolda „nie szampana".

– Jak to? – zdziwiła się dziewczyna. – Nie rozumiem.

– Brat się z tobą droczy – rzekła gospodyni z uśmiechem. Piję blanquette de Limoux. To miejscowe wino musujące. Jest słodsze, lżejsze i lepiej niż szampan gasi pragnienie. Przyznaję, to mój ulubiony trunek.

– Chętnie spróbuję – uznała Leonie, przyjmując kieliszek. – Zaczęłam czytać tę książeczkę pana Baillarda – powiedziała, spoglądając na brata i sama nie wiem, kiedy zasnęłam. Obudziło mnie pukanie Mariety.

– Aż taka nudna ta lektura? – zaśmiał się Anatol.

– Nie, wręcz przeciwnie! Fascynująca! Czytałam o tym, że Domaine de la Cade, a w każdym razie teren, na którym teraz jest dom i posiadłość, od dawna stanowił temat wielu miejscowych legend i strasznych opowieści o duchach, diabłach i zjawach, przechadzających się tutaj nocami. Najbardziej znane historie dotyczą okrutnej dzikiej bestii, czarnej jak smoła, pół diabła, pół zwierzęcia, która nawiedza te strony w złych czasach, porywając zwierzęta domowe i dzieci.

Izolda i Anatol wymienili spojrzenia.

31
{"b":"98562","o":1}