Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Anatol wyjął papierośnicę, poczęstował lekarza, osłaniając zapałkę dłonią, przypalił oba papierosy.

– A jak ma na nazwisko ten ksiądz doskonały?- spytał, wydmuchując dym.

– Sauniere. Berenger Sauniere.

Znaleźli się na prostym odcinku drogi, konie przyśpieszyły, hałas wzmógł się do tego stopnia, że dalsza rozmowa była niemożliwa. Leonie nie miała nic przeciwko takiej przerwie. W głowie tłukły jej się niespokojne myśli, bo gdzieś w gąszczu słów Gabignauda skryło się coś ważnego.

– Tylko co?

Po chwili woźnica zwolnił. Przy akompaniamencie brzęku uprzęży i uderzeń lamp o boki wozu zjechali z głównej drogi w dolinę rzeki Salz.

Leonie poddała się urokowi krajobrazu, przepięknej alei, utworzonej przez skały, las i niebo. Dwie wieże strażnicze, które z bliska okazały się kamiennym dziełem natury, a nie cieniem dawnego zamku, pochylały się nad jadącymi niczym duet olbrzymich wartowników. Pradawne lasy schodziły niemal do krawędzi drogi. Dziewczyna miała wrażenie, że znaleźli się w sercu tajemniczego Edenu, jak w książkach pana Ridera Haggarda, fascynujących opowieściach o zaginionych afrykańskich królestwach.

Trakt wił się zakolami na podobieństwo węża. Okolica zapierała dech w piersiach. Istna arkadia. Dookoła wszystkie odcienie zieleni – soczystej, oliwkowej, szmaragdowej, w kolorze absyntu – przesyconej słońcem. Srebrne spody liści odwracanych przez wiatr połyskiwały między ciemniejszymi tonami jodeł i dębów. Nad linią drzew rysowała się dramatycznie poszarpana krawędź wierzchołków, pradawne sylwetki menhirów, dolmenów i rzeźb wykutych w skale przez naturę. Jak okiem sięgnąć – antyczna historia. Czytelna jak na kartach książki.

Podróżnym towarzyszył szum rzeki, która czasem ukazywała się. połyskując w słońcu, jakby się bawiła w chowanego, zdradzała swoją obecność, tocząc wody po kamieniach, ginąc pod splątanymi gałęziami wierzb, które zwieszały głowy nisko nad jej korytem. Prowadziła ich ku przeznaczeniu.

ROZDZIAŁ 23

Rennes-les-Bains

Podkowy zadudniły na moście, konie przeszły w kłus.

Na zakręcie drogi ukazało się Rennes-les-Bains. Najpierw biały dwupiętrowy budyneczek z szyldem Hotel de la Reine. Tuż obok grupka zabudowań, dość ponurych i jednolitych, które Leonie uznała za sanatorium.

Przed wjazdem na główną ulicę courrier zwolnił, ledwo się toczył. Po prawej mieli pionową szarą ścianę górskiego zbocza, po lewej ciągnęły się domy, pensjonaty i hotele. Na każdym budynku zamocowano przynajmniej jedną lampę gazową w solidnej metalowej oprawie.

Nie takiego pierwszego wrażenie spodziewała się Leonie. Znalazła się w eleganckim modnym miasteczku, gdzie czuło się dobrobyt. Sama droga, choć z ubitej ziemi, była czysta i doskonale utrzymana, a do domów prowadziły szerokie kamienne stopnie. Jechali szpalerem wawrzynów, między rzędami wielkich drewnianych donic, z których rośliny wylewały się na ulicę. Minęli krągłego dżentelmena w zapiętym surducie, dwie damy, skryte pod parasolkami, oraz trzy nianie. Każda pchała chaise roulante. Jakaś guwernantka prowadziła grupkę dziewcząt ustrojonych wstążeczkami, szeleszczących falbaniastymi haleczkami.

Skręcili z głównej drogi i woźnica zatrzymał konie.

– La Place du Perou. S'il vous plait. Terminus.

Koniec podróży.

Niewielki skwer z trzech stron otaczały budynki. Ocieniały go drzewka cytrynowe. Złote słońce, przesiane przez liście, tworzyło na ziemi ruchomą szachownicę. Znajdował się tam także wodopój dla koni. Z parapetów barwnymi kaskadami spływały ostatnie letnie kwiaty, a w ocienionej pasiastymi markizami kawiarence na rogu siedziały doskonale ubrane damy oraz ich męska eskorta, pokrzepiając się jadłem i napojem. Na drugim rogu Wznosił się kościółek.

– Szalenie malownicze – mruknął Anatol.

Woźnica zeskoczył z kozła i zajął się wyładowywaniem bagażu.

– S'il vous plait, mesdamcs et messieurs. La Place du Perou. Terminus – Powtórzył.

Pasażerowie jeden po drugim zsiadali z wozu. Padały śpieszne słowa pożegnania, jak to zwykle bywa między osobami, które razem podróżowały, ale poza tym niewiele mają ze sobą wspólnego. Pan Fromilhague uchylił kapelusza i zniknął. Gabignaud potrząsnął dłonią Anatola, a następnie wręczył mu wizytówkę, zapewniając, że ma nadzieję spotkać go jeszcze, może przy stoliku do kart albo na którymś z wieczorków muzycznych, organizowanych w Limoux lub Quillan. Następnie, uniósłszy kapelusz przed Leonie, podążył swoją drogą.

Anatol objął siostrę za ramiona.

– Nie jest tak źle, jak się obawiałem.

– Jest cudownie. Naprawdę, uroczo.

Na skwerku pojawiła się zdyszana dziewczyna w szarym stroju pokojówki. Była pulchna i śliczna, miała oczy czarne jak węgiel i prowokujące usta. Spod białego czepka uciekło pasmo grubych czarnych włosów.

– Aha! Oto nasz komitet powitalny – domyślił się Anatol.

Za służącą ujrzeli młodego człowieka o przystojnej twarzy, także z trudem łapiącego oddech. Miał na sobie koszulę rozpiętą od szyją, w dekolcie zawiązał czerwoną chustkę.

– Et voila – skwitował Anatol. – Jeśli się nie mylę, znamy już także

przyczynę spóźnienia naszej przewodniczki.

Dziewczyna upchnęła włosy pod czepkiem i podbiegła do przyjezdnych. Dygnęła.

– Senher Vernier? Madomaisela. Madama przysłała mnie, żebym pań

stwa zaprowadziła do Domaine de la Cade. Kazała przeprosić, ale dwu-

kółka się popsuła. Już naprawiają, ale madama powiedziała, że prędzej bę

dzie na piechotę. – W tym miejscu służąca obrzuciła spojrzeniem pełnym

zwątpienia delikatne pantofelki z koźlej skórki na nogach Leonie. – Jeśli

państwo nie mają nic przeciwko…

Anatol zlustrował dziewczynę uważnym spojrzeniem. Jak się nazywasz?

– Marieta, senher.

– Doskonale. Powiedz nam wobec tego. ile potrwa naprawa dwukółki?

– Ja tam nie wiem. Koło się złamało.

– A jak daleko jest do Domaine de la Cade?

– Pas luenh. Niedaleko.

Obejrzał się przez ramię na zdyszanego chłopaka.

– Bagaże zostaną dostarczone później?

– Oc, senher. Pascal przyniesie.

– W tej sytuacji – Anatol zwrócił się do siostry – skoro brak jakiejkolwiek obiecującej alternatywy, głosuję za tym, byśmy postąpili zgodnie z radą ciotki i poszli pieszo.

– Co?! – wyrwało się Leonie. Przecież ty nie znosisz chodzić! – Położyła dłonie na swoich żebrach, przypominając mu w ten sposób, że jest ranny i spacer na pewno nie wyjdzie mu na zdrowie. Dasz radę?

– Nic mi nie będzie – odparł. Przyznaję, nie jestem z tego powodu uszczęśliwiony, ale jakie mamy inne wyjście? Wolę się przejść niż bezczynnie czekać.

Służąca uznała jego słowa za polecenie, więc dygnęła ponownie, odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie.

Leonie patrzyła za nią z otwartymi ustami.

– Co to za…! – wykrztusiła, gdy wreszcie odzyskała głos.

Anatol zaśmiał się głośno, odrzucając do tyłu głowę.

– Witamy w Rennes-les-Bains. – Wziął siostrę za rękę. – Chodź, petite.

Bo zostaniemy tu sami!

***

Marieta poprowadziła ich cienistym przesmykiem między domami. Chwilę później wynurzyli się w słońcu na starym kamiennym moście. Daleko w dole, na płaskich kamieniach, szemrała woda. Leonie aż zabrakło tchu. Zakręciło jej się w głowie od tego światła, przestrzeni i wysokości.

– Leonie, depeche-toil – zawołał Anatol.

– Dobrze, dobrze, już idę.

Przeszli przez rzekę, skręcili w prawo i znaleźli się na jakiejś ścieżynce, wiodącej ostro w górę, pomiędzy drzewa na zboczu wzgórza. Rodzeństwo w ciszy szło jedno za drugim. Każdy oddech był cenny.

Coraz wyżej wspinali się górskim szlakiem, cętkowanym kamieniami i opadłymi z drzew liśćmi, coraz bardziej zagłębiali się w gęsty las. Wkrótce ścieżka wyprowadziła ich na wiejską drogę, poznaczoną zaschniętymi koleinami i śladami kopyt. Tutaj drzewa odsunęły się nieco od traktu, więc między poszczególnymi kępami kładły się długie cienie.

Leonie przystanęła, spojrzała w tył. W dole, ciągle jeszcze dość blisko, widziała spadziste, czerwone i szare dachy Rennes-les-Bains. Rozpoznała hotel i bez trudu odnalazła skwer, na którym wysiedli z powozu. Rzeka wiła się zieloną wstążką połyskującą srebrem, miejscami czerwieniła się od jesiennych liści.

Trzeba iść.

W pewnej chwili szlak powiódł ich lekko w dół i zaraz wyszli na płaskowyż. Na wprost mieli kamienne filary oraz bramę prowadzącą na teren wiejskiej posiadłości. Ogrodzenie z kutego żelaza ciągnęło się daleko w obie strony, ginęło między jodłami i cisami. Majątek zdawał się ponury i wyniosły. Leonie zadrżała. Na chwilę opuścił ją duch poszukiwacza przygód. Przypomniała jej się niechęć matki do rozmów o Domaine de la Cade, o spędzonym tutaj dzieciństwie. A potem słowa doktora Gabignau-da, usłyszane przy obiedzie.

Miejsce o takiej reputacji…

– Co to znaczy cade! zapytał Anatol.

– My tutaj tak nazywamy jałowiec, senher wyjaśniła służąca.

Leonie podeszła do płotu i oparła dłonie na prętach, jak więzień na kratach. Przycisnęła rozpaloną twarz do chłodnego metalu. Za ogrodzeniem rozciągał się ogród.

Całość spowijał wilgotny półmrok gęstej zieleni, tu i ówdzie połyskiwała słoneczna szczelina. Krzewy ozdobne, krzaki bzu, żywopłot i klomby, kiedyś zapewne kipiące barwami, sprawiały wrażenie zaniedbanych. Lekceważąco potraktowane ozdoby świadczyły o tym, że nie spodziewano się tutaj żadnych gości.

Na środku szerokiej żwirowej ścieżki, wiodącej od bramy do domu, stał pusty i suchy basen dla ptaków. Po lewej – wyschnięte oczko wodne. zwieńczone jakąś zardzewiałą konstrukcją. Po prawej – rząd jałowców rosnących dziko, nieokiełznanych. A nieco dalej ruina oranżerii z powybijanymi szybkami.

Gdyby Leonie trafiła tutaj przypadkiem, uznałaby to miejsce za opuszczone. Spojrzała w prawo i ujrzała nad ogrodzeniem tablicę z szarego łupku. Słowa na niej wypisane znaczyły ciemne smugi. Jak ślady szponów.

Domaine de la Cade.

Ten dom nie życzył sobie odwiedzin.

ROZDZIAŁ 24

– Zakładam, że istnieje inna droga do domu – rzekł Anatol.

27
{"b":"98562","o":1}