Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W tysiąc dziewięćset czternastym Louis-Anatole Vernier oraz Pascal Barthes, lokaj z Domaine de la Cade, zaciągnęli się do francuskiej armii. Pascal zdobył wiele odznaczeń, lecz nie przeżył wojny. Louis-Anatole przetrwał i po zawarciu pokoju, w roku tysiąc dziewięćset osiemnastym, wyjechał do Ameryki, oficjalnie przepisując zaniedbaną posiadłość na krewnych z linii Bousąuetów. Zarabiał na życie, grając na fortepianie na statkach parowych i w wodewilach. Meredith nie dysponowała żadnymi dowodami na poparcie swoich domysłów, ale chciała wierzyć, że zetknął się wtedy z innym muzykiem wodewilowym, który nazywał się Paul Foster Case.

Syn Anatola osiadł pod Milwaukee, w miejscu współcześnie nazywanym Mitchell Park. Dalsze losy tego człowieka stanowiły otwartą księgę. Zakochał się w mężatce, niejakiej Lillian Matthews, urodziła im się córka, Louisa. Romans nie trwał długo, Lillian i Louis-Anatole szybko się rozstali. Meredith nie znalazła żadnych dowodów na to, że ojciec utrzymywał kontakt z córką, choć równocześnie mała nadzieję, iż dyskretnie obserwował jej dorastanie.

Louisa odziedziczyła po ojcu talent muzyczny. Została pianistką, tyle że grała w salach koncertowych, a nie na statkach parowych na Missisipi. Po debiutanckim koncercie przed niezbyt liczną publicznością w Milwaukee podrzucono jej paczuszkę. W środku znajdowała się fotografia młodego człowieka w mundurze oraz utwór na fortepian, zatytułowany „Grobowiec 1891".

W przededniu drugiej wojny światowej Louisa zainteresowała się kolegą muzykiem, wiolonczelistą napotkanym w trasie koncertowej. Jack Martin okazał się człowiekiem lekkomyślnym i niegodnym zaufania, a z obozu jenieckiego w Birmie wrócił uzależniony od narkotyków, cierpiący na halucynacje oraz koszmary. Louisa powiła mu córkę, Jeanette. jednak nie układało im się dobrze, więc gdy w latach pięćdziesiątych Jack zniknął, Louisa raczej po nim nie rozpaczała.

Trzy lata upartych poszukiwań doprowadziły Meredith do teraźniejszości. Louis-Anatole przekazał wnuczce urodę i talent. Kruchy wdzięk oraz wrażliwość odziedziczyła po francuskiej prababce, Izoldzie.

Meredith opuściła wzrok na tylną okładkę książki leżącej na jej kolanach. Na fotografię Leonie, Anatola i Izoldy, zrobioną na rynku w Rennes-les-Bains, w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym. To była jej rodzina.

Mark nadal mówił. Hal pochwycił jej spojrzenie i gestem zamarkowal zamykanie ust na zamek błyskawiczny.

Uśmiechnęła się do niego szeroko.

Przeprowadził się do Ameryki w październiku dwa tysiące ósmego roku. Był to dla Meredith najwspanialszy prezent urodzinowy w życiu. Kwestie prawne, dotyczące francuskiego majątku, okazały się dość skomplikowane. Poświadczanie testamentu zajęło dłuższy czas, pojawiły się problemy z ustaleniem dokładnej przyczyny śmierci Juliana Lawrence'a. Nie był to ani zawał, ani udar. Nie znaleziono żadnych urazów, które by mogły zaowocować skutkiem śmiertelnym. Jedynie zagadkowe znaki we wnętrzach dłoni. Wyglądało, jakby jego serce nagle przestało bić.

Gdyby przeżył, postawiono by mu zarzut zamordowania brata i próby zabójstwa Shelagh O'Donnell. W obu wypadkach należałoby się spodziewać procesu poszlakowego, bo w pierwszej sprawie policja nie paliła się do ponownego uruchamiania śledztwa, a Shelagh O'Donnell nie widziała napastnika. Nie było też żadnych świadków.

Nie brakowało natomiast dowodów na defraudacje, których Julian Lawrence dopuszczał się, okradając Domaine de la Cade i zapożyczając się pod zastaw majątku. W jego biurze znaleziono cenne przedmioty z okresu wizygockiego. Wszystkie zostały pozyskane bezprawnie. W sejfie znajdowały się szkice ukazujące miejsca wykopalisk prowadzonych w granicach posiadłości oraz notesy z zapiskami na temat jakiejś szczególnej talii kart tarota. Meredith, przesłuchiwana na ten temat w listopadzie dwa tysiące siódmego roku, przyznała, że dysponuje kopią takiej właśnie talii, ale oryginały ponoć uległy zniszczeniu w czasie pożaru, który pod koniec dziewiętnastego wieku strawił część domu.

W marcu dwa tysiące ósmego Domaine de la Cade została sprzedana. Tonący w długach interes nie przynosił zysków. Hal doszedł do ładu z przeszłością i gotów był do przeprowadzki. Utrzymywał kontakt z Shelagh O'Donnell, która przeniosła się do Quillan i właśnie od niej dostał informację, że pewnemu angielskiemu małżeństwu z dwójką nastoletnich dzieci udało się przekształcić posiadłość w dobrze prosperujący biznes, jeden z najlepszych hoteli rodzinnych na południu.

– Wobec czego, drodzy państwo, proszę o serdeczne oklaski dla Meredith Martin!

Rozległy się brawa i okrzyki, w niemałej części świadczące o uldze, że Mark nareszcie skończył przemowę.

Meredith wzięła głęboki oddech i wstała. Dziękuję ci za bardzo szczegółowe wprowadzenie powiedziała, uśmiechając się do Marka. Miło mi. że mogę tu dzisiaj być. Przeniosła wzrok na zebranych. Pomysł na tę książkę zrodził się w czasie podróży, gdy pracowałam nad biografią Debussy'ego. Poszukiwania zaprowadziły mnie do Rennes-les-Bains, prześlicznego miasteczka w Pirenejach. Tam zaczęłam śledzić losy moich przodków. W rezultacie napisałam powieść, która stanowi próbę dojścia do ładu z duchami przeszłości. – Urwała, zebrała myśli. – Bohaterką jest młoda kobieta, Leonie Vernier. Gdyby nie ona. w ogóle by mnie nie było. – Uśmiechnęła się lekko. – Dedykuję tę książkę mojej matce, Mary. Osobie równie wspaniałej jak Leonie.

Hal podał Mary siedzącej między nim a Billem bielutką chusteczkę. Dzięki niej poznałam muzykę. Ona zachęcała mnie do stawiania pytań i szukania ciągle nowych możliwości. Nauczyła mnie iść raz obraną drogą, niezależnie od przeszkód. – Uśmiechnęła się szeroko i dorzuciła lżejszym tonem: – A co najważniejsze, nauczyła mnie robić fantastyczne latarnie z dyni!

Przyjaciele i rodzina zaśmiali się serdecznie.

Meredith, lekko podenerwowana, odczekała, aż zapadnie cisza. Wtedy otworzyła książkę i zaczęła czytać.

Historia zaczyna się w nekropolii. Pośród alej miasta zmarłych. Na cichych bulwarach, promenadach i w ślepych zaułkach paryskiego cmentarza Montmartre, miejsca oddanego grobowcom i kamiennym aniołom oraz duchom ludzi zapomnianych przez żywych i martwych, zanim jeszcze ostygli w grobach.

Słowa płynęły nad głowami słuchających, stając się częścią zbioru opowieści wygłaszanych w noc Halloween. Towarzyszyły im znajome odgłosy starego budynku. Tu skrzypnęło krzesło, tam zatrzeszczała podłoga, ówdzie zagrała rynna na dachu. Na ulicy odezwał się czasem klakson, ekspres do kawy zabulgotał w kącie. Z baru po sąsiedzku sączyły się melodie grane na pianinie. Nuty przysiadały na klepkach, szukały schronienia w podłodze i suficie.

Głos Meredith przycichł.

Gdyż tak naprawdę historia ta nie zaczyna się od pogrzebu na paryskim cmentarzu, ale od talii kart. Od tarota Verniera.

Zapadła cisza.

A potem wybuchły brawa.

Meredith uświadomiła sobie, że wstrzymuje oddech. Wypuściła powietrze. Podniosła wzrok na zebranych. Przyjaciół, rodzinę, kolegów. Przez ułamek sekundy światło załamało się w szczególny sposób. Zdawało jej się, że widzi dziewczynę o długich miedzianych włosach i zielonych oczach. Stała na końcu salki. Na jej ustach rozkwitł uśmiech.

Odpowiedziała jej uśmiechem. A gdy spojrzała po raz drugi, nikogo tam nie było.

Schyliwszy głowę, pomyślała o duchach, które przeszły przez jej życie. Marguerite Vernier na Cimetiere de Passy. Cmentarz w Milwaukee, niedaleko miejsca, gdzie spotykały się trzy rzeki. Tam został złożony na wieczny odpoczynek jej pradziadek, Louis-Anatole Vernier, francuski żołnierz, obywatel Ameryki. Louisa Martin, pianistka. Jej prochy zostały rozsypane na wietrze. Rodzona matka, pochowana na brzegu jeziora Michigan, w miejscu, gdzie płonie zachodzące słońce. I Leonie, nareszcie spokojnie śpiąca w Domaine de la Cade.

Powietrze, woda, ogień i ziemia.

– Dziękuję – powiedziała, gdy brawa przycichły. – Jestem wam wdzięczna, że przyszliście.

Grobowiec - pic_2.jpg
Grobowiec - pic_3.jpg
111
{"b":"98562","o":1}