Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z rosnącym niepokojem Leonie zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Zastukała ponownie. Tym razem mocniej.

– Halo! Jest tam ktoś?

Po namyśle postanowiła zajrzeć do kościoła. Ruszyła wzdłuż ciemniejącej ściany kamiennego budynku. Wszystkie drzwi od frontu okazały się zamknięte. Tylko w jednym miejscu na żelaznym haku wisiała oblepiona sadzą lampa oliwna.

Coraz bardziej zniecierpliwiona dziewczyna podeszła do budynku po przeciwnej stronie uliczki i zapukała. Przez pewien czas dobiegały ją tylko szmery i szurania, wreszcie jakaś starsza kobieta odsunęła metalową kratę, zamontowaną w drzwiach.

– Kto tam? – odezwał się skrzekliwy głos.

– Dobry wieczór – powiedziała Leonie. – Jestem umówiona z proboszczem Gelisem, ale nikt nie otwiera.

Kobieta o podpuchniętych oczach przyjrzała się dziewczynie podejrzliwie. Nie powiedziała nic. Leonie wyciągnęła z kieszeni jednego sou, moneta natychmiast zniknęła w szorstkiej dłoni.

– Ritou nie ma.

– Rilou!

– Księdza. Pojechał do Couizy.

Leonie patrzyła na starą, nic nie rozumiejąc.

– Niemożliwe. Dostałam od niego list, nie dalej jak godzinę temu. Prosi w nim, żebym przyjechała.

– Widziałam, jak wychodził – oznajmiła kobieta z widoczną satysfakcją. – Poprzedni gość też już go nie zastał.

Leonie przytrzymała kratę. Wąziutka strużka światła wylewała się na ulicę.

– Co to za gość? – spytała. Mężczyzna?

Odpowiedziała jej cisza.

Wyłowiła z kieszeni drugą monetę.

– Francuz – odparła stara, wypluwając słowo niczym najgorszą obrazę.

– Kiedy?

– Przed zmierzchem. Jeszcze za dnia. Dziewczyna cofnęła dłoń, krata natychmiast opadła na miejsce. Leonie odwróciła się, otuliła szczelnie płaszczem. Noc była zimna. Należało się domyślać, że w czasie gdy posłaniec biegł do niej z listem, z Coustaussy do Domaine de la Cade, proboszcz Gelis musiał wyjść. Widocznie okazało się, że nie może dłużej czekać. Pewnie wezwały go jakieś pilniejsze sprawy.

Najwyższa pora wracać do domu. Dosyć czasu straciła na tę bezsensowną podróż.

Wyjęła z kieszeni płaszcza kartkę i ołówek, skreśliła kilka słów, wyrażając zawód, że nie zastała duchownego. Wsunęła notkę przez szczelinę na listy w ścianie plebanii i pośpieszyła tam, gdzie czekał Pascal.

Wracając, jechali jeszcze szybciej niż w przeciwną stronę, a mimo to każda minuta ciągnęła się jak wieczność. Wreszcie ujrzeli światła Domaine de la Cade. Gdy zwolnili na śliskim od szronu zakręcie, miała ochotę wyskoczyć z bryczki i biec do domu, byle szybciej.

W końcu zatrzymali się przed drzwiami. Pobiegła do wejścia, gnana bezimiennym strachem, że pod jej nieobecność stało się coś złego. Pchnęła drzwi, wpadła do środka.

Louis-Anatole ruszył do niej biegiem, krzycząc:

– Przyjechał!

Serce zamarło jej w piersi.

Boże, błagam, tylko nie to. Chroń mnie przed Victorem Constantem.

Za jej plecami drzwi zamknęły się z trzaskiem.

ROZDZIAŁ 93

– Bonjorn, madomaisela – doszedł ją głos z cienia.

Chyba ją słuch mylił.

Przybyły ruszył przez oświetlony hol.

– Zbyt długo mnie nie było.

Leonie szeroko otworzyła ramiona.

– Monsieur Baillard! – krzyknęła. – Tak się cieszę, że pana widzę!

Audric Baillard uśmiechnął się do chłopca, który przy jego boku prze

skakiwał z nogi na nogę.

– Ten tutaj młody człowiek doskonale się mną zajął – oznajmił. – Zabawiał mnie grą na fortepianie.

Louis-Anatole, nie czekając na zaproszenie, podbiegł do instrumentu i od razu zaczął grać.

– Ciociu! – zawołał. – Posłuchaj, jak gram! Znalazłem ten utwór w stołku. Sam się nauczyłem!

Spod dziecięcych paluszków spłynęła chwytająca za serce melodia w tonacji a-moll. Młody muzyk bardzo się starał nie pogubić dźwięków.

Muzyka, wreszcie doskonale słyszalna. Obudzona przez syna Anatola.

„Grobowiec 1891".

Łzy napłynęły Leonie do oczu. Audric Baillard ujął ją za rękę. Miał bardzo cienką skórę na dłoniach. Stali zasłuchani, aż wybrzmiał ostatni akord.

Louis-Anatole opuścił ręce na kolana, odetchnął głęboko, jakby jeszcze słuchał echa w ciszy, po czym spojrzał na swoją publiczność, wyraźnie z siebie zadowolony.

– Ćwiczyłem dla ciebie, ciociu.

– Masz talent, senher – orzekł pan Baillard, klaszcząc.

Louis-Anatole rozpromienił się uszczęśliwiony.

– Jeśli nie zostanę żołnierzem, to pojadę do Ameryki i będę sławnym muzykiem.

– Oba zajęcia równie szlachetne – żartował Audric Baillard. Po chwili uśmiech zniknął z jego oczu i z ust. -Na razie jednak, młody przyjacielu, muszę porozmawiać z twoją ciocią o pewnych sprawach, dotyczących dorosłych. Zechcesz nam wybaczyć?

– Ale ja…

– Daj nam kilka chwil, pichon – ucięła Leonie. – Jak tylko skończymy, od razu cię zawołamy.

Louis-Anatole westchnął zrezygnowany, po czym wzruszył ramionami i z uśmiechem pobiegł w stronę kuchni, wołając Marietę.

Gdy zniknął, dorośli przeszli do salonu. Leonie, odpowiadając na pytania gościa, pokrótce wyjaśniła, co się wydarzyło od stycznia, od czasu gdy opuścił on Rennes-les-Bains. Opowiedziała o tragediach, dziwnych zdarzeniach, tajemnicach, plotkach, a także o własnych podejrzeniach, że Victor Constant wrócił.

– Pisałam o naszych kłopotach – powiedziała. Nie zdołała usunąć z głosu nutki goryczy. – Jednak nie wiedziałam, czy pan dostawał moje listy.

– Jedne do mnie dotarły, inne pewnie zaginęły w drodze – rzekł smutno. – O tragicznej śmierci pani Izoldy dowiedziałem się nie dalej jak dzisiaj po południu. Proszę przyjąć moje kondolencje.

Leonie podniosła wzrok na Baillarda. Wyglądał na zmęczonego. I wydawał się taki kruchy.

– Znalazła wyzwolenie – powiedziała cicho. – Od jakiegoś czasu była

bardzo nieszczęśliwa. – Splotła palce i zacisnęła dłonie. – Proszę mi powiedzieć, gdzie pan był? Bardzo mi pana brakowało.

Bailiard złożył ręce jak do modlitwy.

– Gdyby nie sprawy najwyższej dla mnie wagi, nie opuściłbym pani rzekł miękko. – Otrzymałem wiadomość, że pewna osoba… osoba, na któ rą czekałem przez wiele lat, nareszcie wróciła. Niestety… – przerwał i w tej ciszy Leonie usłyszała ból -…to nie była ona.

Tylko jeden raz do tej pory mówił z tak wielkim uczuciem, tyle że wtedy odniosła wrażenie, iż dziewczyna, którą wspominał, dawno odeszła z tego świata.

– Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem…

– Zapewne nie – rzekł cicho. Podniósł głowę wyżej. – Gdybym wiedział… Nie opuściłbym Rennes-les-Bains. – Westchnął ciężko. – W tej sytuacji wykorzystałem podróż, by przygotować schronienie dla pani i chłopca.

– Jak to? – zdziwiła się Leonie. – Skąd pan wiedział? Przecież podjęłam tę decyzję nie dalej jak w zeszłym tygodniu. A pana nie ma tu od dziesięciu miesięcy…

Uśmiechnął się lekko.

– Dawno już obawiałem się, że to będzie konieczne.

– Ale jak…

Uniósł dłoń.

– Dobrze się pani domyśla. Victor Constant rzeczywiście wrócił w te okolice.

Leonie zamarła.

– Jeśli dysponuje pan dowodami, musimy zawiadomić władze. Jak dotąd policja nie traktowała poważnie moich podejrzeń.

– Nie mam dowodów, jedynie mocne przekonanie. I wiem z całą pewnością, iż człowiek ten zjawił się tutaj w konkretnym celu. Musi pani wyjechać jeszcze dzisiaj. Przygotowałem dla was swój dom w górach. Objaśnię Pascalowi drogę. – Umilkł na chwilę. – Przyjmuję, że on i Marieta, jego żona, pojadą z wami.

Leonie kiwnęła głową.

– Zwierzyłam się im ze swoich zamiarów.

Możecie zostać w Los Seres, jak długo uznacie za stosowne. A na pewno do chwili, gdy powrót będzie bezpieczny.

Nie wiem, jak panu dziękować. – Ze łzami w oczach powiodła wzrokiem po salonie. – Przykro mi będzie opuścić ten dom – rzekła miękko. -Dla mojej matki i dla ciotki nie był miejscem szczęśliwym, ale ja, mimo wielu smutków, przeżyłam tu najpiękniejsze chwile. – Zastanowiła się krótko. – Muszę panu coś wyznać.

Baillard spojrzał na nią uważnie.

– Sześć lat temu obiecałam panu, że nie wrócę do grobowca. I dotrzymałam słowa. Lecz w kwestii kart… Muszę się przyznać, że tego dnia, gdy pierwszy raz odwiedziłam pana w domu…

– Pamiętam.

– …wracałam przez las i postanowiłam sprawdzić, czy znajdę cachette. Chciałam się tylko przekonać, czy zdołam odszukać karty.

Podniosła wzrok na Baillarda, oczekując jego rozczarowania, może nawet wyrzutu. Ku swemu zaskoczeniu ujrzała na twarzy gościa uśmiech.

– Znalazła je pani.

Było to stwierdzenie, nie pytanie.

– Znalazłam. Ale ponieważ dałam panu słowo, obejrzałam je tylkoi schowałam z powrotem. – Pochyliła głowę. – Teraz jednak nie chcę ich zostawiać. On może je znaleźć, a wtedy…

Audric Baillard sięgnął do kieszeni garnituru. Wyjął z niej prostokątną paczuszkę w czarnym jedwabiu. Odwinął tkaninę. Na wierzchu znajdowała się La Force.

– Pan je ma?! – zdumiała się Leonie. – Wiedział pan, że je znalazłam?

– Oczywiście. Zostawiła pani wyraźny ślad w postaci rękawiczek. -Uśmiechnął się pod nosem. Czyżby pani o tym zapomniała? Leonie spiekła raka. Baillard na powrót zawinął talię w jedwab.

Poszedłem tam, gdyż podobnie jak pani uważam, iż karty nie powinny wpaść w ręce człowieka takiego jak Victor Constant. A także… – przerwał. A także dlatego – podjął – że mogą się okazać potrzebne.

Ostrzegał mnie pan przecież przed wykorzystywaniem ich mocy -zdziwiła się.

Chyba że nie ma innego wyjścia – rzekł cicho. Obawiam się, iż właśnie wybiła ta godzina.

Leonie serce zamarto w piersiach.

– Zbierajmy się – powiedziała. Nagle zaciążył jej zimowy płaszcz i cie

płe halki. Grube pończochy drapały skórę. Grzebień z macicy perłowej,

prezent od Izoldy, zdawał się wbijać jej w głowę ostre zęby. – Jedźmy jak

najszybciej.

Nagle odżyło w niej wspomnienie pierwszych tygodni w Domaine de la Cade, czasu niezmąconego szczęścia we trójkę z Izoldą i Anatolem. Wtedy, jesienią tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego, przyzwyczajona do świateł Paryża, najbardziej bała się ciemności.

102
{"b":"98562","o":1}