– A co ona ma wspólnego z naszym Południem? – spytał zdziwiony Sandecker.
– To ona pomoże nam odnaleźć CSS Texas.
Sandecker wymienił niepewne, podejrzliwe spojrzenia z ludźmi siedzącymi w sali konferencyjnej NUMA. Potem znów spojrzał na twarz Pitta na monitorze.
– Zdaje się, że wszyscy tutaj nie bardzo rozumiemy, jak nieżyjąca już od sześćdziesięciu pięciu lat kobieta może nam w czymkolwiek pomóc.
– Znalazłem we wraku dziennik pokładowy Kitty – stwierdził Pitt rzeczowo. – Opisała tam między innymi okręt: wielki stalowy okręt zagrzebany w piasku pustyni
– Dobry Boże! – westchnął z przejęciem Perlmutter, patrząc przez szybę helikoptera na przesuwający się pod nimi martwy ląd, oświetlony pierwszymi promieniami porannego słońca. – I wyście tędy szli pieszo?
– Dokładnie biorąc, tę część pustyni pokonywaliśmy już bojerem.
Poprzedniego dnia Perlmutter przyleciał wojskowym samolotem z Ameryki do Algieru, a dalej regularną już linią dotarł do półpustynnego miasta Adrar. Krótko po północy Pitt i Giordino znaleźli go w budynku lotniska. Wszyscy trzej odlecieli na południe śmigłowcem, pożyczonym od francuskiej ekipy technicznej z Fort Foureau.O świcie odnaleźli na pustyni przewrócony bojer. Leżał nie opodal szlaku samochodowego, w takim stanie, w jakim go pozostawili. Wylądowali, zabrali z wraku połamane skrzydło, koła, liny, orczyk, busolę. Wrzucili mniejsze części do kabiny, większe przymocowali do podwozia śmigłowca, i odlecieli na zachód, w stronę wąwozu, w którym znaleźli Kitty Mannock.
W czasie lotu Perlmutter studiował kserokopie notatek z dziennika Kitty.
– Ależ to dzielna dziewczyna – rzekł z podziwem. – Mając tylko parę łyków wody, z pękniętą kostką i zwichniętym kolanem, przeszła w takim straszliwym upale szesnaście kilometrów.
– W jedną stronę – skorygował Pitt. – Po znalezieniu okrętu wróciła przecież na miejsce katastrofy.
– Posłuchajcie – powiedział Perlmutter, i zaczął czytać głośno:
Środa, 14 października.
Przerazimy upał. Jestem coraz słabsza.Doszłam wąwozem do szerokiego koryta wyschniętej rzeki. Szłam dalej na południe; pod wieczór zobaczyłam jakiś wielki, dziwaczny okręt, na wpół zagrzebany w piasku. Myślałam, że to halucynacja; upewniłam się dopiero, kiedy dotknęłam ręką burty. Okręt jest stalowy. Weszłam do środka przez otwór, z którego wystaje wielka stara armata. Prześpię się tutaj, może w środku nie będzie w nocy tak strasznie zimno.
Czwartek, 15 października.
Przeszukałam wnętrze okrętu. Nie zobaczyłam wiele, bo ciemno. Ale znalazłam zwłoki paru marynarzy. Bardzo dobrze zachowane, chociaż, sądząc z resztek mundurów, to jakaś bardzo stara historia. Przeleciał samolot, ale nie zauważyli okrętu, a ja nie zdążyłam wyjść, żeby im pomachać. Polecieli na północ, w stronę mojego Fairchilda. Postanowiłam wrócić, bo nawet jak zobaczą Fairchil-da, to nie odnajdą moich śladów. Wiatr niemal od razu wszystko zawiewa. Teraz widzę, że zrobiłam błąd. Nie trzeba było odchodzić, przy samolocie miałam największe szansę. Pustynia ma swoje prawa, a ja ich, niestety, nie znam.
Perlmutter podniósł wzrok znad kartek kserokopii.
– Nareszcie rozumiem, dlaczego wróciła do samolotu. Miała nadzieję, że tam ją znajdą. Złudną nadzieję. Ale dzięki temu mamy jej dziennik, a pewnie i okręt.
– Przeczytaj jej ostatnie słowa – poprosił Giordino.
Perlmutter pochylił się znowu nad kartkami.
Sobota, 18 października.
Z powrotem przy samolocie. Niestety, ani śladu ekipy ratowniczej. Jestem już kompletnie wykończona. Jeśli znajdziecie mnie po śmierci, wybaczcie, że sprawiłam warn tyle zmartwień. Uściski dla mamy i taty. Powiedzcie im, że starałam się być dzielna. Nie mogę już pisać, mój mózg nie panuje nad ręką.
Trwali w milczeniu, z trudem powstrzymując łzy.
Wszyscy ludzie z australijskiej ekspedycji przerwali pracę, podnieśli głowy i z niepokojem obserwowali krążący nad wąwozem helikopter. Ale niepokój przekształcił się w uśmiech radości, gdy w dziwnych przedmiotach, przyczepionych do podwozia śmigłowca, rozpoznali brakujące części samolotu, który był celem ich wyprawy. Samolotu Kitty Mannock.
Pitt osadził maszynę na ziemi w pewnej odległości od jaru, by nie zasypać chmurą piasku pracujących w nim ludzi. Wyłączył silnik i spojrzał na zegarek. Była ósma czterdzieści rano; mieli przed sobą jeszcze kilka godzin do najgorętszej pory dnia. Perlmutter z trudem wyplątał swoje masywne ciało z ciasnej uprzęży lotniczego fotela. Otworzył drzwi; do klimatyzowanej kabiny wdarło się upalne powietrze Sahary.
– Chyba nie jestem stworzony do latania po pustyni – mruknął.
– To znacznie lepsze, niż po niej chodzić – rzekł Giordino. – Wiem coś o tym, możesz mi wierzyć.
Z jaru wynurzył się wielki, tęgi mężczyzna o rumianej twarzy. Podszedł do Giordina, który stał najbliżej.
– Dzień dobry. Pan Dirk Pitt?
– Nie, jestem Giordino. Pitt to ten tam – wskazał kciukiem za siebie.
– Ned Quinn – przedstawił się Australijczyk. – Jestem szefem ekspedycji.
Pitt aż skrzywił się z bólu, kiedy Quinn uścisnął jego dłoń.
– Przywieźliśmy parę części samolotu Kitty – powiedział, rozmasowując za plecami obolałe palce. – Pożyczyliśmy je sobie parę tygodni temu.
– Wiem. Wiem i podziwiam. – Głos Quinna brzmiał jak zgrzyt żelaza o kamień. – Niesamowity pomysł; użyć skrzydła jako żagla i popłynąć przez pustynię!
Podszedł do nich Perlmutter, by się przywitać. Quinn poklepał się po wielkim brzuchu, wylewającym się z roboczego kombinezonu.
– Zdaje się, panie Perlmutter, że obaj lubimy dobrze zjeść i wypić.
– A propos – podchwycił Perlmutter – nie ma pan czasem ze sobą trochę tego sławnego australijskiego piwa?
– Lubi pan nasze piwo? – ucieszył się Quinn.
– Trzymam zawsze w domu skrzynkę Castlemaine'a z Brisbane, na specjalne okazje.
Quinn był zafascynowany znawstwem Amerykanina.
– Castlemaine'a tu nie mamy – powiedział – ale mogę panu zaproponować puszkę Fostera.
Perlmutter nie wyglądał na zawiedzionego. W ciągu paru minut pobytu na słońcu wypocił masę wody i potężnie męczyło go pragnienie.
Quinn podszedł do stojącego nad jarem ciągnika z płaską naczepą. Zniknął na chwilę w wielkiej mieszkalnej kabinie, po czym wyłonił się z czterema dużymi, dobrze wychłodzonymi puszkami piwa. Wręczył każdemu po jednej; sam otworzył swoją i pił dużymi i haustami. – Kiedy spodziewa się pan zakończyć prace? – spytał Pitt, zamykając wreszcie piwny temat.
– Za trzy, cztery godziny wszystko będzie już zapakowane I i wracamy do Algieru.
Pitt wyjął z kieszeni koszuli owinięty w plastik notes i podał go Australijczykowi.
– To jest dziennik pokładowy Kitty Mannock – wyjaśnił. – Opisała w nim również ostatnie, tragiczne dni po katastrofie. Zabrałem go, bo zawiera bardzo ciekawe spostrzeżenia, które chciałem sobie zanotować. Mam nadzieję, że Kitty nie wzięłaby mi tego za złe.
– Na pewno nie. Ma zresztą wobec pana i pana Giordino ogromny dług. – Wskazał ruchem głowy leżącą na platformie ciężarówki trumnę, okrytą granatową flagą z krzyżem świętego Jerzego i gwiazdami Krzyża Południa. – To przecież tylko dzięki warn będzie mogła wreszcie wrócić do domu.
– Zbyt długo jej tam nie było – powiedział cicho Perimutter.
– To prawda. – W chropawym głosie Quinna zabrzmiał uroczysty ton. – Stanowczo zbyt długo.
Wszyscy członkowie ekspedycji wspięli się z wąwozu na górę, by serdecznie podziękować Amerykanom. Ku radości Perlmuttera, Quinn uparł się, że zaopatrzy ich helikopter na dalszą drogę w dziesięć puszek zimnego australijskiego piwa. Pitt wystartował szybko, ale zanim skierował śmigłowiec w stronę legendarnego pustynnego pancernika, wykonał uroczystą, pożegnalną rundę nad trumną Kitty Mannock.Lot nad wąwozem, którym nieszczęsna Kitty wędrowała kilka dni, zajął im zaledwie kilka minut. Już wcześniej, z daleka, zobaczyli koryto starej rzeki. Brzegi, w dawnych czasach zapewne strome i porośnięte bujną roślinnością, teraz były tylko rozległymi, łagodnymi osypiskami żwiru i piasku.
– To rzeka Oued Zarit – powiedział Perimutter. – Aż się wierzyć nie chce, że kiedyś była pełną życia, ruchliwą drogą wodną.
– Oued Zarit – powtórzył Pitt. – Tak, ten amerykański włóczęga też ją tak nazywał. Twierdził, że zaczęła wysychać zaledwie sto trzydzieści lat temu.
– To prawda. Czytałem kiedyś stare francuskie relacje z tych okolic. Był tu nawet port handlowy, do którego docierały karawany z towarami; kupcy wieźli je dalej łodziami na południe. Ale dzisiaj nikt już nie wie, gdzie był ten port. Piasek zasypał go, gdy tylko zaczęły się dziesięciolecia wielkie] suszy.
– I stąd hipoteza, że Texas dotarł w górę Oued Zarit właśnie wtedy, kiedy rzeka zaczęła bezpowrotnie wysychać? – spytał Giordino.
– To nie tylko hipoteza. Znalazłem w archiwach oświadczenie, złożone na łożu śmierci przez niejakiego Beechera. Twierdził on, że przepłynął na pokładzie CSS Texas cały Atlantyk; potem okręt dotarł przez Niger i któryś z jego dopływów w pustynną okolicę, gdzie utknął na mieliźnie.
– Skąd wiesz, że nie były to majaczenia umierającego? – spytał Giordino.
– Majaczenia nie zawierałyby aż tylu drobnych szczegółów, zgodnych z afrykańską rzeczywistością.
Pitt zmniejszył prędkość helikoptera. Wpatrzył się w suche koryto rzeki.
– Ten stary poszukiwacz mówił też, że Texas miał w ładowniach złoto ze skarbca Konfederacji.
Perlmutter nie zdziwił się.
– Beecher też wspominał o złocie. To właśnie naprowadziło mnie na trop intrygującej afery, związanej z ówczesnym sekretarzem wojny, Edwinem Stantonem…
– Chyba go mamy! – przerwał Giordino. – Tam, na prawo: ta duża stroma wydma przy zachodnim brzegu.
– Ta z wystającą skałą? – spytał Perlmutter, wyraźnie podekscytowany.
– Zgadza się.
– Rozpakuj ten gradiometr, który Julien przywiózł z Waszyngtonu – polecił Pitt.
Giordino wyciągnął z torby wykrywacz metali, podłączył baterie i ustawił zakres czułości.