– Usunąłem czarną skrzynkę – zapewnił go Djemaa.
– Bardzo słusznie. Możemy teraz ogłosić całemu światu zniknięcie samolotu naukowców ONZ i wyrazić w międzynarodowych środkach przekazu nasz głęboki żal z powodu tej straty.
Byli na wpół ugotowani popołudniowym upałem. Pitt siedział w cieniu samochodu na kamienistym dnie wąwozu. Bez słonecznych okularów czuł się zupełnie oślepiony przeraźliwym światłem pustyni. Oprócz rzeczy, które udało im się znaleźć w garażu w Bourem, nie mieli nic, co pozwoliłoby im przeżyć. Od słońca chroniły ich tylko ubrania, które mieli na sobie.Giordino, korzystając ze znalezionych w bagażniku narzędzi, odkręcił tłumik i część rury wydechowej, żeby zwiększyć prześwit pod samochodem. Ze względu na piaszczystą nawierzchnię zwiększyli również ciśnienie w oponach. Elegancki Voisin w tej niegościnnej okolicy przypominał leciwą, choć ciągle piękną królową, spacerującą przez Bronx w Nowym Jorku, nieco zdziwioną brzydotą dzielnicy.
Podróżowali głównie nocą, w świetle gwiazd, nie przekraczając dziesięciu kilometrów na godzinę. Zatrzymywali się często i podnosili maskę, by ochłodzić silnik. Nie było mowy o używaniu reflektorów. Pilot samolotu mógł je dostrzec nawet z dużej odległości. Często musieli również wysiadać z samochodu dla zbadania gruntu. Raz zdarzyło im się wjechać do rowu, innym razem musieli łopatą wykopywać się z dużej piaszczystej wydmy.Podróżowali bez kompasu i mapy, zdani tylko na orientację według gwiazd. Jechali wciąż na północ w głąb Sahary, trzymając się wyschniętego koryta rzeki.W ciągu dnia ukrywali się w rowach i wąwozach, przysypując samochód cienką warstwą piasku; dzięki temu wyglądał z lotu ptaka jak niewielka piaszczysta wydma o nietypowych kształtach.
– Co powiedziałbyś o szklance wody ze źródeł Sahary lub o malijskiej oranżadzie? – odezwał się Giordino. W jednej ręce trzymał butelkę miejscowej gazowanej oranżady, w drugiej zaś kubek ciepłego napoju o smaku siarki, który pochodził z kanistra z wodą wziętego z garażu w Bourem.
– Straszny smak – rzekł Pitt biorąc do ręki kubek i zatykając nos – ale musimy wypić mniej więcej trzy czwarte litra wody dziennie.
– Nie sądzisz, że powinniśmy ją racjonować?
– Na razie mamy jej pełno. Odwodnienie zaczyna się, kiedy pije się zbyt mało. Teraz pijmy, kiedy tylko mamy na to ochotę; potem będziemy się martwić.
– A co myślisz o porcji sardynek?
– To brzmi nieźle.
– Brakuje tylko sałatki nicejskiej.
– Myślisz chyba o sałatce z anchois?
– Nigdy nie umiałem ich od siebie odróżnić.
Załatwili się szybko z puszką sardynek. Giordino oblizywał palce.
– To zupełnie idiotyczne. Jeść ryby w samym środku pustyni.
– Dobre i to – Pitt uśmiechnął się.
Nagle zamilkł, nadsłuchując.
– Słyszysz coś? – spytał Giordino.
– Samolot – Pitt przyłożył rękę do ucha, żeby lepiej słyszeć – Nisko lecący odrzutowiec.
Wdrapał się na skarpę wąwozu w miejscu, gdzie rósł krzak tamaryszku i z ukrycia obserwował niebo.Odgłos silników odrzutowych dolatywał już bardzo wyraźnie, choć samolotu ciągle jeszcze nie było widać. Pitt, oślepiony przeraźliwym światłem, spuścił wzrok i dopiero wówczas dostrzegł samolot. Był zupełnie nisko, w odległości około sześciu kilometrów na południe. Stary amerykański Phantom, sądząc z oznaczeń, należał do malijskich sił zbrojnych. Maszyna zeszła poniżej stu metrów. Pomalowana na ochronny brunatny kolor, na tle żółto-szarego pejzażu przypominała ogromnego jastrzębia, który szóstym zmysłem wyczuł znajdujące się w pobliżu ofiary.
– Widzisz? – spytał Giordino.
– Phantom F-4 – odparł Pitt.
– Dokąd leci?
– Chyba przyleciał z południa.
– Myślisz, że nas szukają?
Pitt jeszcze raz spojrzał na palmowe gałęzie przyczepione do tylnych zderzaków Voisina. Doskonale pełniły swą funkcję. Na gładkiej powierzchni piasku nie było widać śladów opon wjeżdżającego do wąwozu samochodu.
– Załoga nisko lecącego helikoptera mogłaby dostrzec naszą obecność, ale pilot myśliwca nie ma możliwości patrzenia prosto w dół, chyba że specjalnie pochyli maszynę. A ten leci za szybko i za blisko ziemi, by wykonać taką ewolucję.Odrzutowiec był teraz tuż nad wąwozem. Giordino wczołgał się pod samochód, a Pitt nakrył głowę i ramiona gałęziami tamaryszku. Phantom zrobił jeszcze jedno okrążenie; tym razem przeleciał tuż nad ich kryjówką. Pitt wstrzymał oddech. Poczuł silny podmuch powietrza wyrzucający chmurę piasku i gorący oddech spalin odrzutowca. Maszyna była tak blisko, że można było niemal rzucić w nią odłamkiem skały. I nagle wszystko ucichło.Pitt wyjrzał ostrożnie z wąwozu. Samolot malał wolno na horyzoncie. Widocznie pilot nie znalazł tu nic interesującego. Trwali jednak bez ruchu jeszcze przez kilka minut, na wypadek, gdyby pilot, zauważywszy coś podejrzanego, chciał tu wrócić.
Odgłos samolotu ucichł wreszcie i pustynia znowu stała się spokojna i milcząca.Pitt ześliznął się z powrotem do rozpadliny, akurat w momencie, kiedy Giordino wygrzebywał się spod samochodu.
– O mały włos – rzucił Giordino, strzepując z ręki stado mrówek.
Pitt w zamyśleniu przesypywał piasek przez palce.
– Kazim domyślił się jednak, że jedziemy na północ. Na szczęście nie umie nas znaleźć.
– Nie mieści mu się w głowie, żeby taki jaskrawy samochód można było tak dokładnie zamaskować na pustyni.
– Na pewno nie jest tym wszystkim zachwycony.
– Zachwycony? Założę się, że wpadł w szał.
Pitt przyglądał się zachodzącemu słońcu.
– Za godzinę zrobi się ciemno i możemy ruszać w drogę.
– Jak wygląda dalej teren?
– Pojedziemy korytem rzeki. Czyli tak samo jak przedtem: płasko, piasek ze żwirem. Trzeba tylko uważać na ostre kamienie.
– Jak daleko odjechaliśmy od Bourem?
– Według licznika sto szesnaście kilometrów, ale w prostej linii mniej.
– I ciągle nie ma śladu przemysłu ani wysypiska.
– Nie, nawet kosza na śmieci.
– Nie wiem, czy jest sens dalej szukać – rzekł Giordino. – Żadne chemiczne świństwo nie mogło przedostać się suchym korytem rzeki z odległości stu kilometrów aż do Nigru.
– Rzeczywiście, wygląda to dość beznadziejnie.
– Więc jedźmy do granicy algierskiej.
– Nie starczy nam paliwa – Pitt potrząsnął głową. Ostatnie dwieście kilometrów do transsaharyjskiego szlaku motorowego musielibyśmy przejść pieszo. Umrzemy, zanim przejdziemy połowę tej trasy.
– Więc-co robimy?
– Jedziemy dalej na północ.
– Jak daleko?
– Aż znajdziemy to, czego szukamy.
– A więc jedno jest pewne – nasze kości ozdobią pejzaż Sahary.
– Coś jednak możemy uzyskać: wyeliminować przejechaną dotychczas część pustyni jako źródło skażenia – rzekł Pitt spokojnie.
– Słuchaj, Dirk, wiele rzeczy udało nam się zrobić razem w ciągu ostatnich kilku lat. Głupio byłoby skończyć w takim zapomnianym od Boga i ludzi miejscu.
– Taki stary lis nie powinien się łatwo poddawać – Pitt uśmiechnął się słabo.
– Już widzę tytuły w gazetach – Giordino był ciągle pesymistycznie nastrojony.
"Dwaj dyrektorzy Agencji Badań Morskich i Podwodnych zaginęli w samym środku Sahary. Kto mógłby się spodziewać…" – umilkł na chwilę. – Słyszałeś?
Pitt znieruchomiał.
– Tak…
– Ktoś śpiewa po angielsku. Boże, czy to już przedśmiertne omamy?
Wyraźnie słyszeli tony starej piosenki "My darling Clementine". Odróżniali nawet dochodzące już z bliska słowa. Porzuciłaś mnie na zawsze, obrzydliwa Clementine…
– Facet idzie w naszą stronę – szepnął Giordino, chwytając duży klucz samochodowy.
Pitt podniósł z ziemi kilka kamieni. Schowali się za samochód, gotowi do obrony.W tym kanionie, w tej kopalni, pośród różnych starych łajn, Żył raz sobie zacny górnik wraz z córeczką Clementine. W głębi wąwozu ukazał się człowiek prowadzący jakieś zwierzę. Śpiew nagle się urwał. Mężczyzna stanął jak wryty na widok kształtu przysypanego piaskiem. Przyglądał się zdumiony dziwnemu zjawisku. Podszedł bliżej, ciągnąc za sobą zwierzę. Stanął i zaczął strzepywać piasek z dachu samochodu.
Wyszli ze swego ukrycia i stanęli twarzą w twarz z nieznajomym. Wyglądał jak przybysz z innej planety. Nie był z pewnością Tuaregiem, a zwierzę nie było wielbłądem. Zupełnie nie pasowali do Sahary. Byli z innej epoki i z innej szerokości geograficznej.
– Może śmierć przestała już chodzić z kosą – szepnął do siebie Giordino.
Mężczyzna ubrany był jak traper ze starych westernów; wielki kapelusz Stetsona, stare dżinsy na szelkach oraz zniszczone długie, skórzane buty. Wokół szyi miał zawiązaną czerwoną chustkę, która jednocześnie osłaniała mu dół twarzy. Wszystko to sprawiało, że wyglądał jak bandyta z zamierzchłych czasów.Podobne do muła zwierzę obładowane było pakami prawie tak wielkimi, jak ono samo. Znajdowały w nich niezbędne do życia na pustyni rzeczy: duże kanistry z wodą, koce, puszki konserw, a także kilof, łopata i stary winchester.
– Już wiem – rzekł przerażony Giordino. – Jesteśmy na tamtym świecie. To postać z Disneylandu.
Nieznajomy opuścił chustkę odkrywając siwe wąsy i brodę. Miał zielone oczy, prawie tak jasne jak Pitt. Spod kapelusza wystawały szpakowate, z brązowym odcieniem włosy. Tego samego wzrostu co Pitt, był nieco od niego tęższy. Uśmiechał się przyjaźnie.
– Dobrze, chłopaki, że przynajmniej znacie mój język – rzekł serdecznie. – Bo stęskniłem się już za towarzystwem.
Popatrzyli niepewnie po sobie, potem znowu na starego pustynnego włóczęgę; obaj zaczęli podejrzewać, że umysł im się mąci.
– Skąd pan się tu wziął? – przerwał milczenie Giordino.
– Mógłbym was zapytać o to samo – odparł nieznajomy, wpatrując się w przykrytego piaskiem Voisina. – To pewnie was szukają te samoloty?
– A po co chce pan to wiedzieć? – spytał Pitt.
– No nie, chłopaki, jeśli mamy się bawić w dwadzieścia pytań, to lepiej sobie pójdę.
Intruz nie wyglądał na lojalnego obywatela Republiki Mali. Mówił żargonem chłopa ze środkowych Stanów i chyba to właśnie zaskarbiło mu nagłą, irracjonalną sympatię Pitta.