– Badając tę wodę – rzekł Hopper – wykryłem jeszcze coś innego: silne skażenie radioaktywne.
– To dziwne – skomentował Grimes.
– Dlaczego?
– Bo radioaktywność, nawet nie przekraczająca bezpiecznych norm, raczej obniża niż zwiększa zawartość czerwonych ciałek we krwi. Ja w każdym razie nie stwierdziłem niczego, co można uznać za skutek napromieniowania.
– Może substancje radioaktywne znalazły się w tej wodzie dopiero ostatnio, już po śmierci mieszkańców? – podsunęła Eva.
– To możliwe – zgodził się Grimes. – Ale w takim razie nadal nie wiemy, co było tym katalizatorem. Moim zdaniem to jakiś nietypowy, nieznany związek chemiczny; może wyprodukowany przez człowieka syntetyk.
– Syntetyk?… – zastanawiała się głośno Eva. – Skąd by się wziął tutaj, na pustyni?
– Może dolatują tutaj dymy i pyły z zakładów utylizacji odpadów w Fort Foureau? – rzekł Grimes.
Hopper wpatrzy! się z namysłem w żar swojej fajki.
– To dwieście kilometrów stąd. Chyba trochę za daleko, a i wiatry w tych okolicach, o ile wiem, wieją raczej w przeciwną stronę. Przez wody gruntowe też nic się nie może przedostać, bo oni tam wszystkie niebezpieczne materiały spalają. Zresztą ten zakład w ogóle nie zajmuje się odpadami radioaktywnymi.
– Chyba nie wymyślimy nic więcej – powiedziała Eva. – Co robimy dalej?
– Pakujemy się, lecimy do Kairu, a potem prosto do Paryża; dopiero tam będziemy mogli dobrze zanalizować nasze próbki. Główny eksponat proponowałbym wziąć w całości. Dobrze go zapakujemy, żeby nas nie zasmrodził na śmierć, a w Kairze wpakujemy go do lodu.
Spojrzał na Batuttę. Siedział w pobliżu, nic nie mówiąc, z obojętnym wyrazem twarzy, jakby ta rozmowa nie bardzo go interesowała. Ale ukryty pod jego koszulą magnetofon nagrywał każde słowo.
– Kapitanie Batutta!
– Tak, doktorze?
– Mamy zamiar jutro rano odlecieć do Egiptu. Czy to panu odpowiada?
– Oczywiście – Batutta uśmiechnął się szeroko. – Lećcie, kiedy chcecie. Ja niestety będę musiał tu zostać i zrobić szczegółowy raport dla moich władz o sytuacji w Asselar.
– Przecież nie możemy tu pana zostawić samego!
– Landrovery mają dużo paliwa. Wezmę jeden i wrócę do Timbuktu.
– To czterysta kilometrów stąd. Nie zabłądzi pan?
– Znam drogę. Urodziłem się i wychowałem na tej pustyni – rzekł Batutta. – Jak wyruszę o świcie, pod wieczór będę w Timbuktu.
– Czy nie będzie pan miał jakichś przykrości w związku z niespodziewaną zmianą naszych planów?
– Dlaczego? Pułkownik Mansa polecił mi postępować zgodnie z waszymi życzeniami. Żałuję tylko, że nie polecę do Kairu.
Kiedy naukowcy odeszli do swoich namiotów, Batutta przeciągnął się leniwie przy ciepłym piecyku. Wyłączył magnetofon, wyjął latarkę i mignął dwukrotnie w kierunku kabiny pilota. Chwilę później porucznik Djemaa wyszedł z samolotu i zbliżył się do Batutty.
– Wzywał mnie pan? – spytał cicho.
– Te cudzoziemskie świnie chcą jutro odjechać.
– Mam zawiadomić Tebezzę o naszej wizycie?
– Tak. Niech pan im przypomni, żeby przygotowali odpowiednie przyjęcie dla Hoppera i jego ludzi.
Pierwszy pilot mrugnął ze zrozumieniem.
– Paskudne miejsce, ta Tebezza. Jak tylko oddam moich pasażerów pod opiekę, natychmiast startuję z powrotem. Nie mam ochoty tam przebywać.
– Formalnie ma pan rozkaz wracać do Bamako – rzekł Batutta. Djemaa ponownie mrugnął porozumiewawczo.
– Oczywiście, panie kapitanie. Dobranoc.
Eva wyszła z namiotu, żeby odetchnąć przed snem świeżym powietrzem i jeszcze raz popatrzeć w rozgwieżdżone niebo nad pustynią. Spojrzała w stronę samolotu. Pilot skończył właśnie rozmowę z Batutta i wchodził po otwartej rampie do wnętrza maszyny.Przypomniała sobie jak dziwnie, wręcz przesadnie usłużny był ostatnio Batutta, jak łatwo godził się na wszystkie ich propozycje. Czy nie wróży to jakichś nowych problemów? Chociaż, co właściwie może zrobić im Batutta, kiedy już wystartują? Nie będzie już czego się bać, wszystkie okropności i zagrożenia zostaną za nimi; po paru godzinach będą znowu w normalnym, przyjaznym kraju.
Z zadowoleniem pomyślała, że opuszcza Mali na zawsze. A jednak gdzieś w głębi duszy czuła niewytłumaczalny niepokój.
– Od jak dawna mamy ich na ogonie? – spytał Giordino, otrząsając się z resztek trzygodzinnej drzemki. Utkwił wzrok w ekranie radaru.
– Zauważyłem ich mniej więcej siedemdziesiąt pięć kilometrów temu, już na terytorium Mali – odrzekł Pitt.
– Widziałeś, jakie mają uzbrojenie?
– Nie. Kiedy ich zobaczyłem na ekranie, byli zaledwie sto metrów od nas, ale schowani w jakimś odgałęzieniu rzeki. Potem ruszyli za nami, ale śledzą nas z daleka.
– Może to zwykły patrol rzeczny?
– Zwykły patrol nie stosowałby kamuflażu.
Giordino wciąż wpatrywał się w ekran.
– Wcale nie próbują zmniejszyć dystansu.
– Nie spieszą się, mają dużo czasu.
– Albo nie mogą płynąć szybciej. To pewnie jakaś nędzna stara krypa. Pewnie nie zdają sobie sprawy, że możemy ich rozwalić na kawałki.
– Niestety, to wcale nie jest takie oczywiste. Nie tylko oni zwietrzyli nasz trop.
– Mają towarzystwo?
– Tak, i to liczne. Zdaje się, że władze malijskie przygotowały sporo żelastwa na nasze powitanie. – Pitt spojrzał w bezchmurne niebo. – Na wschód od nas krąży chyba całe stado jastrzębi.
Giordino podniósł wzrok i natychmiast zrozumiał, o czym Pitt mówi.
Słońce odbijało się jaskrawymi błyskami w metalowych kadłubach krążących samolotów.
– Francuskie myśliwce bombardujące mirage, najnowsza wersja, o ile dobrze rozpoznaję. Sześć… nie, chyba siedem maszyn. A tam – Pitt wskazał ręką na zachodni brzeg – widzisz te chmurę kurzu? To kolumna pojazdów wojskowych.
– Ile ich jest?- spytał Giordino, licząc jednocześnie w myślach, ile jeszcze pozostało mu rakiet.
– Zauważyłem cztery.
– Na razie starczy. Pozostaje tylko pytanie, kiedy ten… jak mu tam?…
– Zateb Kazim.
– Wszystko jedno – Giordino obojętnie wzruszył ramionami. – Ważne, kiedy zdecyduje się zaatakować.
– Jeśli chce nam zabrać Calliope dla własnego użytku, a jest choć trochę mądrzejszy od tego operetkowego admirała z Beninu, to będzie cierpliwie czekał. Wie, że prędzej czy później rzeka nam się skończy.
– I paliwo.
– To też.
Pitt milczał i przyglądał się szerokiej rzece, leniwie płynącej przez piaszczystą równinę. W złocistym słońcu, wolno zmierzającym ku linii horyzontu, białe bociany rozcinały skrzydłami gęste od upału powietrze; inne dreptały po mieliznach na długich jak szczudła nogach. Wyskakujące z wody ryby połyskiwały wokół Calliope niczym małe fajerwerki. Minęli dużą żaglową szalupę, płynącą powoli w dół rzeki; żagiel zwisał żałośnie, nie reagując na słabiutkie powiewy wiatru. Na pełnym worków z ryżem pokładzie paru ludzi spało w cieniu prymitywnego baldachimu rozpiętego na czterech słupkach, inni długimi bosakami popychali łódź do przodu, pomagając leniwemu prądowi. Trudno było uwierzyć, że w tym spokojnym, malowniczym pejzażu czai się śmierć i zniszczenie.
Giordino przerwał rozmyślania Pitta.
– Ta kobieta, którą poznałeś w Egipcie, wybierała się chyba właśnie do Mali?
– Tak. Jest biologiem, należy do zespołu badawczego WHO, który miał badać w Mali przyczyny dziwnej epidemii, dziesiątkującej mieszkańców.
– Może spotkasz ją tutaj. Usiedlibyście sobie na pustyni w świetle księżyca, objąłbyś ją czule i opowiadałbyś o swoich przygodach.
– Jeśli tak wyobrażasz sobie to, co robi się w czasie randki, to nic dziwnego, że kiepsko ci idzie w tych sprawach.
– A o czym mógłbyś rozmawiać z dziewczyną – geologiem?
– Biochemikiem – sprostował Pitt.
W myślach Giordina zapaliło się nagle światełko alarmowe; zupełnie zapomniał o żartach.
– Nie przyszło ci do głowy, że ta kobieta i jej uczeni kumple szukają tej samej trucizny, co my?
– Owszem, myślałem o tym… – zaczął Pitt, ale przerwał, bo spod pokładu wyskoczył nagle Rudi Gunn.
– Mam! – wykrzyknął triumfalnie.
– Co masz? – Giordino nie od razu zrozumiał.
Gunn nie odpowiadał, tylko uśmiechał się radośnie, jakby wygrał milion.
– Znalazłeś to? – spytał Pitt z niedowierzaniem.
– To paskudztwo, które pobudza czerwony zakwit? – domyślił się wreszcie Giordino.
– W końcu miałem trochę szczęścia… – skinął głową Gunn.
– Moje gratulacje, Rudi! – przerwał mu Pitt, ściskając mocno jego dłoń.
– Już chciałem się poddać – ciągnął Gunn – ale uratowało mnie moje niechlujstwo. Robiłem strasznie dużo tych pomiarów i nie za każdym razem chciało mi się sprawdzać wydruki komputerowe. Wreszcie, rad nierad, musiałem przejrzeć wszystko jeszcze raz. I wtedy zwróciłem uwagę na kobalt; nawet nie dlatego, że jest go tu dużo, ale dlatego, że występuje ciągle jako składnik jakiegoś organicznego zanieczyszczenia. Po wielu analizach w chromatografie stwierdziłem wreszcie, że jest to jakiś niezwykły związek organometaliczny. Ściślej: związek kobaltu z syntetycznym aminokwasem.
– Dla mnie to zupełna abrakadabra – mruknął Giordino. – Co to jest aminokwas?
– Coś, z czego powstają białka.
– Powiedziałeś: syntetyczny. Skąd coś takiego mogłoby się znaleźć w tej rzece?
– Nie wiem, ale nie sądzę, żeby synteza dokonywała się sama, przez przypadkowe spotkanie składników w wodzie rzeki. Cały ten związek, łącznie ze składnikami chemicznymi i radioaktywnymi, jest albo produkowany rozmyślnie w jakimś laboratorium biogenetycznym, albo powstaje na dużym śmietnisku, gdzie zwożone są różnego rodzaju odpady.
Pitt zatrzymał wzrok na ekranie radaru: płynąca za nimi, wciąż niewidoczna gołym okiem jednostka, pozostawała blisko krawędzi, może nawet była teraz trochę dalej niż przedtem. Spojrzał na niebo na wschodzie. Odrzutowce krążyły tam nadal, powoli, jakby leniwie; zapewne chodziło o oszczędzenie paliwa. Pojazdów wojskowych na zachodnim brzegu nie zobaczył; widok w tamtą stronę zasłaniały wyspy, rozrzucone na bardzo szerokiej w tym miejscu rzece.