– Niestety – rzekł z ponurą miną Pitt – ta droga powrotu jest już dla nas spalona. Będziemy musieli wymyślić inną.
Giordino nie wyładował jeszcze swojego gniewu na Sandeckera.
– Szkoda, że nie zobaczę miny admirała, kiedy się dowie, że porzuciliśmy jego cudowny jacht.
– Zobaczysz, na pewno zobaczysz! – rzucił optymistycznie Gunn i zniknął w kabinie łączności.
Cóż za ironia losu, pomyślał Pitt. W ciągu zaledwie półtora dnia podróży zatopili dwa ścigacze, zestrzelili helikopter i zabili co najmniej trzydziestu ludzi – a wszystko po to, żeby ratować ludzkość. Tymczasem szansę odkrycia źródeł skażenia były coraz słabsze, a choćby nawet coś znaleźli, nie mieli pojęcia w jaki sposób wywiozą swoją wiedzę z terytorium Nigru lub Mali, państw zapewne równie życzliwie nastawionych do ich wyprawy, jak Ludowa Republika Beninu.
Spojrzał ponownie w górę. Osadzony na wysokim maszcie obrotowy talerz radaru był na swoim miejscu. Prawdziwy cud, pomyślał; bez radaru dalsza podroż po rzece – zwłaszcza w nocy lub we mgle – byłaby prawie niemożliwa.
Nadal nie zmniejszał szybkości, choć zdawał sobie sprawę, że ryzykuje rozbicie kadłuba o jakąś dryfującą po wodzie bańkę lub sterczącą z dna kłodę. Na szczęście jego obawy nie sprawdziły się; rzeka na tym odcinku była stosunkowo mało zaśmiecona, a tor wodny dobrze oznaczony i głęboki. Już po osiemnastu minutach zagłębili się w terytorium Republiki Nigru. Cztery godziny później, nie napotkawszy po drodze żadnych patroli wodnych ani powietrznych, dobili do nabrzeża paliwowego w stolicy kraju, Niamey. Po nabraniu paliwa i obowiązkowej w tych stronach wizycie w urzędzie imigracyjnym ruszyli w dalszą drogę. Kiedy budynki Niamey i most imienia J.F. Kennedy'ego zostały daleko za rufą, Giordino rzekł pogodnie:
– Całkiem dobrze idzie, jak na to, czegośmy się spodziewali.
– Wcale nie tak dobrze. Zanosi się na poważne kłopoty.
– Dlaczego? Nie wydaje mi się, by tubylcy chcieli przerobić nas na befsztyki. Powiedziałbym nawet, że są życzliwi.
– Właśnie, zbyt życzliwi – rzekł Pitt. – W tej części świata nigdy niczego nie załatwia się tak prosto. Zwłaszcza po takiej rozróbie, jaką urządziliśmy w Beninie. Zauważyłeś, że gdy poszliśmy pokazać dokumenty, to nigdzie – ani po drodze, ani w urzędzie – nie było żadnego uzbrojonego policjanta czy żołnierza?
– Przypadek – Giordino wzruszył ramionami. – Może po prostu lekko traktują te sprawy.
– Ani jedno, ani drugie – rzekł Pitt surowo. – Przysiągłbym, że ktoś tu gra z nami w ciuciubabkę.
– Myślisz, że wiedzą już o tej strzelaninie na Nigrze?
– Wiadomości idą tu szybko. Założę się, że dotarły tu przed nami. Przecież to wszystko działo się na granicznym odcinku rzeki. Władze w Niamey na pewno już o wszystkim wiedzą.
Giordino nadal nie był przekonany.
– To dlaczego nas nie zatrzymali?
– Może chcą uśpić naszą czujność.
– Po co?
– Może ktoś chce nam coś zabrać – rozważał głośno Pitt.
– A co my takiego wartościowego mamy? Wyniki badań? O których zresztą, z wyjątkiem Sandeckera i Chapmana, nikt nie wie.
– Więc może chodzi o coś innego – Pitt uśmiechnął się chytrze. – Na przykład o nasz jacht.
– Calliopell Mógłbyś wymyślić coś mądrzejszego.
– Nie masz racji – odparł Pitt. – Pomyśl. Piękny, szybki jacht, zdolny w ciągu trzech minut zestrzelić helikopter i zatopić dwa opancerzone ścigacze. Niejeden z tych afrykańskich kacyków miałby na coś takiego ochotę.
– W porządku, to ma sens – zgodził się Giordino. – Ale jeśli tak, to dlaczego nie zabrali nam jachtu w Niamey?
– Mam strzelać? No dobra: myślę, że główny aktor tej gry czeka na nas dalej, w Mali.
– I dopiero tam spuści nam siekierę na łeb? To może by mu popsuć szyki i zawrócić?
– Zapomniałeś, że po tej hecy z flotą Beninu nasz bilet jest już tylko w jedną stronę.
Giordino podrapał się w głowę.
– Trudno. Będziemy się bawić dalej.
– Bawić? To chyba nie jest właściwe słowo w tej sytuacji. Tu już nie będzie żadnej zabawy – Pitt wskazał ręką na brzegi, na których bujna dotąd roślinność coraz bardziej ustępowała buremu piaskowi i kamieniom. – Jak tak dalej pójdzie, niedługo będziemy musieli sprzedać ten okręt i kupić wielbłądy.
– O Boże! – jęknął Giordino. – Ja miałbym jeździć na wielbłądzie? Na tym wybryku natury? Rozumiem: Bóg stworzył konie po to, żeby można było kręcić westerny. Ale wielbłądy…
Przerwał, wpatrzony w nurt rzeki daleko przed dziobem.
– A więc to tak wygląda.
– Co takiego?
– Legendarny przełom Nigru, na którym podobno najlepsi wioślarze łamią sobie wiosła.
Pitt zastanawiał się przez chwilę.
– Skoro i tak już nas znają, to może dajmy sobie spokój z tą francuską banderą i wywieśmy własną.
– Własną? Przecież Sandecker wyraźnie powiedział, że akcja jest nielegalna i nie możemy jej firmować gwiazdami i paskami.
– A kto tu mówi o gwiazdach i paskach?
Giordino nic już z tego nie rozumiał.
– To jaką właściwie flagę chcesz wywiesić?
– A taką. – Pitt sięgnął do szuflady pod pulpitem sternika, wyciągnął starannie złożony kawałek materiału i rozpostarł go w powietrzu. – Gwizdnąłem to parę miesięcy temu z jakiegoś balu kostiumowego.
Giordino spoglądał ze zdumieniem w uśmiechniętą twarz pirata, gapiącą się na niego z dużej czarnej, prostokątnej chusty.
– Wesoły Rodger?! Chcesz wywiesić piracką flagę?
– A dlaczego by nie? – zdziwił się szczerze Pitt, – Myślę, że świetnie pasuje do tego, czym się tu zajmujemy.
– Niezły z nas zespół detektywów do wykrywania skażeń – zauważył sarkastycznie Hopper, obserwując zachód słońca nad mokradłami górnego Nigru. – Wszystko, co udało nam się stwierdzić, to typowa obojętność trzeciego świata na kwestie zdrowotne.
Eva siedziała na kampingowym stołku, grzejąc się w wieczornym chłodzie Afryki przy małym piecyku olejowym.
– Nie znalazłam tu na razie żadnej ze znanych mi substancji toksycznych, która mogłaby wywoływać tę chorobę.
Siedzący obok Evy wysoki, postawny mężczyzna o siwiejących włosach i jasnoniebieskich oczach miał myślącą i zatroskaną twarz. Był to Nowozelandczyk, doktor Warren Grimes, epidemiolog.
– Mnie też nie udało się nic odkryć – stwierdził, wpatrując się w szklankę z wodą sodową. – Wiem tylko, że na przestrzeni pięciuset kilometrów nie znalazłem kultury bakteryjnej, która mogłaby być przyczyną tej choroby.
– Może coś przeoczyliśmy? – rzekł Hopper, sadowiąc się głębiej w składanym płóciennym fotelu.
Grimes wzruszył ramionami.
– Nie widziałem jeszcze ani jednej ofiary, żywej ani martwej. Nie mogłem przeprowadzić ani jednego wywiadu, ani nawet zrobić sekcji. Nie mam też najmniejszego strzępka chorej tkanki do analizy. A przecież poza tym wszystkim musiałbym jeszcze mieć grupę kontrolną ludzi, którzy nie ulegli skażeniu.
– Widocznie w tej okolicy nie ma śmiertelnych ofiar tej choroby.
Hopper odwrócił wzrok od zabarwionego na pomarańczowo horyzontu i podniósł ze stolika filiżankę herbaty.
– A może dane są niekompletne albo sfałszowane?
– Do centrali ONZ docierały dotąd tylko dość ogólnikowe raporty – przypomniał Grimes. – Bez dodatkowych danych i wyraźnej lokalizacji nasze przedsięwzięcie jest niebezpieczne i bez sensu.
– Nie sądzicie, że to jakaś mistyfikacja? – spytała nagle Eva. Zapadła cisza.
Hopper spoglądał to na nią, to na Grimesa.
– Jeśli to rzeczywiście mistyfikacja, to cholernie dobra – mruknął Grimes.
– Ja też tak sądzę – zgodził się Hopper. – Przecież nasze zespoły w Nigrze, Czadzie i w Sudanie też nic nie znalazły.
– To niczego nie dowodzi – zaprotestowała Eva. – Najwyżej tego, że źródło choroby jest właśnie w Mali, a gdzie indziej nie ma nawet słabych symptomów.
– Tu też ich nie znaleźliśmy – zauważył Grimes. – Pewnie, mogli spalić ciała ofiar, ale gdyby tu było jakieś skażenie, to ilości śladowe zawsze musiałyby pozostać. Osobiście uważam, że byliśmy na fałszywym tropie.
Eva spojrzała na Grimesa wielkimi błękitnymi oczyma, w których odbijały się płomyki z kuchenki kampingowej.
– Jeśli palą albo ukrywają ofiary, to mogą także fałszować raporty – powiedziała.
– Eva może mieć rację – przytaknął Hopper. – Prawdę mówiąc, od początku nie bardzo wierzę Kazimowi i jego ludziom. A jeśli rzeczywiście fałszowali raporty, żeby zniechęcić nas do tych badań? I jeśli wysłali nas w rejon oddalony od terenu, na którym rzeczywiście występuje choroba?
– Można się nad tym zastanowić – powiedział Grimes. – Chociaż właściwie sami wybraliśmy tereny najwilgotniejsze i najgęściej zaludnione, bo sądziliśmy, że tu znajdziemy najwięcej przypadków zachorowań.
– Zdaliśmy się na własne przypuszczenia, ponieważ nikt nie chciał nam nic powiedzieć – rzekł Hopper, olśniony nagłym wspomnieniem. – Czy pamiętacie twarze tych ludzi w Timbuktu, których o cokolwiek pytaliśmy? Może ktoś zmusił ich do milczenia?
– Tak, zwłaszcza Tuaregowie z pustyni wyglądali na mocno wystraszonych.
– Co teraz zrobimy? – spytała Eva.
– Wracamy do Timbuktu – odparł stanowczo Hopper. – Teraz widzę, że popełniłem błąd. Trzeba było zacząć od pustyni. Właśnie dlatego, że tamci ludzie mieli taki strach w oczach.
– Nie rób sobie wyrzutów; w końcu jesteś specjalistą od skażeń, a nie psychologiem czy detektywem – pocieszył go Grimes.
– To prawda, ale nie lubię, jak ktoś robi ze mnie durnia.
– Z nas wszystkich – poprawiła Eva. – Przecież nikt z nas nie zwrócił uwagi na podejrzanie opiekuńczą postawę kapitana Batutty.
Grimes otworzył szeroko oczy.
– Znowu masz rację, dziewczyno. Teraz, kiedy to powiedziałaś, widzę że zachowywał się wręcz służalczo.
– Tak – potwierdził Hopper. – Pamiętacie, jak pochlebnie wyrażał się o naszych planach? Z pewnością dobrze wiedział, że wybieramy się w miejsce odległe o setki kilometrów od terenów dotniętych zarazą.
Grimes dopił resztkę wody.
– Ciekawe, co by zrobił, gdybyśmy teraz zechcieli pojechać na pustynię?