– A jakiego był koloru?
– Ciemnoniebieski, prawie jak atrament.
– Indygo? – podpowiedział Yerli.
– Tak, to chyba właśnie ten kolor.
Ismaił Yerli, koordynator akcji terenowych Światowej Organizacji Zdrowia, zamyślił się przez chwilę. Szczupły, wysportowany, był jednocześnie niezwykle sprawny intelektualnie i organizacyjnie. Z niezwykłą pedanterią dbał o wszystkie ważne szczegóły, a zarazem świetnie rozumiał strategiczny i polityczny wymiar prowadzonych spraw. Był Turkiem z Anatolii, twierdził jednak, że ma w sobie krew kurdyjską. Deklarował się jako muzułmanin, choć już od wielu lat nie odwiedził żadnego meczetu. Jak większość Turków miał gęste, sztywne, czarne włosy, równie czarne krzaczaste brwi i wielkie wąsy. Zawsze w dobrym humorze, zawsze uśmiechnięty, był jednocześnie człowiekiem niezwykle poważnym i solidnym.
– Tuaregowie – rzekł po chwili.
Powiedział to tak cicho, że Hopper musiał się pochylić w jego stronę.
– Kto? – spytał.
Yerli spojrzał przez stół na Kanadyjczyka. Szef zespołu medycznego był człowiekiem spokojnym, małomównym, lecz umiał słuchać innych. Fizycznie przypominał sławnego Wikinga, Eryka Czerwonego. Był wielki, rumiany, z rzadką rudą brodą; brakowało tylko stożkowatego hełmu z rogami. Niezwykle sumienny i wnikliwy badacz, w Światowym Towarzystwie Epidemiologicznym uchodził za jednego z najlepszych w świecie toksykologów.
– Tuaregowie – powtórzył Yerli. – Niegdyś najsilniejszy i najważniejszy szczep koczowniczy na pustyni, który nieraz zwyciężał Maurów i Francuzów. Być może także najwięksi bandyci w stylu romantycznych legend. Ale dzisiaj już nie prowadzą rozbojów. Utrzymują się z hodowli kóz albo żebrzą w miastach na obrzeżach Sahary. Mężczyźni tego szczepu noszą zawoje zwane titham, zwykle bardzo długie. Długość rozwiniętego zawoju może dochodzić nawet do dwóch metrów.
– No dobrze, ale dlaczego ci pustynni nomadzi mieliby napadać na Evę? – spytał Hopper. – Nie widzę żadnego motywu.
Yerli pokiwał głową w zamyśleniu, ale nic nie powiedział.
– Przecież musieli mieć jakiś powód – ciągnął Hopper. – Nie możemy wykluczyć, że chcą zlikwidować cały zespół, który bada przyczyny zatrucia w południowej części Sahary.
– Pitt też tak twierdzi – odezwała się Eva.
– Kto? – spytał znów Hopper.
– Dirk Pitt, Amerykanin, który uratował mi życie. Uważa, że ktoś nie życzy sobie mojej obecności w Afryce; i że to samo dotyczy całej naszej grupy.
Yerli machnął lekceważąco ręką.
– Bzdura! Facetowi wydaje się, że to jakaś sycylijska mafia.
– Może ma rację – rzekł Hopper. – Był przecież na tej plaży, widział tych ludzi.
– I chwała Bogu, że był, i że miał odwagę stawić czoło trzem bandytom – powiedział Yerli. – Ale nie przywiązywałbym wielkiej wagi do jego słów… Chyba że… jego obecność tam też była zaplanowana.
– Zaplanowana? Ależ to bez sensu – obruszyła się Eva.
– A jeśli znalazł się tam właśnie po to, żeby nakłonić panią do powrotu do Stanów?
– I w tym celu zabił w mojej obecności trzech ludzi? Czy nie prościej byłoby zabić mnie, zamiast inscenizować taki krwawy teatr?
– Skąd właściwie ten dobry samarytanin tam się znalazł?
– Mówił, że przebywa w Egipcie z misją archeologiczną, badającą dno Nilu; prowadzi to NUMA, jedna z naszych agencji rządowych. Nie mam powodu, żeby mu nie wierzyć.
Hopper spojrzał na Yerli'ego.
– To można chyba sprawdzić?
– Tak, całkiem łatwo. Znam biologa, który pracuje w NUMA.
– Jeśli nawet ten Pitt jest w porządku – mruknął Hopper – to i tak nadal nie wiemy, dlaczego tamci napadli na Evę.
– Może to rzeczywiście jest spisek – zgodził się w końcu Yerli. – Może chodzi o to, żeby nie dopuścić do waszej misji.
Tym razem jednak Hopper nie wydawał się przekonany.
– WHO ma przecież w tej chwili pięć zespołów badawczych na południu Sahary; w pięciu krajach, od Sudanu do Mauretanii. I nie był to żaden przymus, żaden odgórny wymysł ONZ. Wszystkie ekipy są tam na prośbę tych krajów.
– Nie wszystkie – zauważył Yerli. – Zapomniał pan, że jedno z tych państw nie chciało naszej wizyty.
– Rzeczywiście – przytaknął Hopper. – Prezydent Tahir z Mali był wręcz niechętny naszej misji.
– Raczej generał Kazim – rzekł Yerli. – Tahir to marionetka. W istocie całą władzę w Mali sprawuje generał Zateb Kazim.
– Ale co on może mieć przeciwko grupie biologów, prowadzących badania w celu ratowania ludzkiego życia? – spytała Eva.
Yerli rozłożył bezradnie ręce.
– Tego niestety nie wiem.
– Może to ma jakiś związek – rzekł cicho Hopper – z niewyjaśnionymi przypadkami zaginięcia obcokrajowców w Mali. W ciągu ostatniego roku zdarzyło się to parokrotnie.
– Tak, choćby ostatnio ci turyści – przypomniała Eva.
– Nadal nie ma o nich żadnych wieści – zauważył Yerli. – Ale jeśli to nie był nieszczęśliwy wypadek, jeśli Kazim maczał w tym palce, to mógł też zorganizować zamachy na członków waszej ekspedycji. Po prostu po to, by was odstraszyć, żebyście nie wtykali nosa do jego ogródka.
Eva roześmiała się.
– Z taką wyobraźnią mógłby pan pisać scenariusze w Hollywood.
– Może to i przerost wyobraźni, ale myślę, że powinniście zachować ostrożność. Nie lećcie do Mali, dopóki sprawa się choć trochę nie wyjaśni.
– Moim zdaniem, byłaby to przesadna ostrożność – rzekł Hopper. – A ty jak sądzisz, Eva? Lecimy do Mali, czy nie?
– Uważam, że powinniśmy lecieć – odparła. – Ale nie mogę decydować za innych.
– Oczywiście – Hopper skinął głową. – Każdy będzie decydował za siebie. Nie możemy jednak odwołać misji, kiedy tam giną tysiące ludzi. Do Mali polecą tylko ochotnicy; poprowadzę ten zespół osobiście.
– Nie, Frank – zaprotestowała Eva. – A jeśli pan Yerli ma rację, jeśli tam zdarzy się coś złego? Nie możemy cię stracić.
– Polecicie czy nie – powiedział z ponurą miną Yerli – powinniście chyba najpierw zgłosić policji sprawę tej napaści na plaży.
– Nie – odparł stanowczo Hopper. – Jak do wyjaśniania tej sprawy wezmą się tutejsi biurokraci, to zatrzymają nas w Kairze miesiąc albo dłużej, a wtedy cała misja straci jakikolwiek sens.
– Mam tu trochę kontaktów, mógłbym przyspieszyć procedurę dochodzeniową – nalegał Yerli.
– Nie – powtórzył twardo Hopper. – Nie możemy sobie pozwolić na ani jeden dzień zwłoki. Wyruszymy zgodnie z planem.
– Naraża pan swoich ludzi – przestrzegł jeszcze raz Yerli.
– Wymyśliłem pewne zabezpieczenie.
– Zabezpieczenie?
– Tak. Zrobimy przed wyjazdem konferencję prasową. Opowiemy o naszej misji, a przy okazji o niebezpieczeństwach, jakie nam grożą na Saharze, zwłaszcza w Mali. Po czymś takim general Kazim trzy razy się zastanowi, zanim zrobi jakąś krzywdę naszym naukowcom.
– Może tak, a może nie – mruknął Yerli sceptycznie. – Naprawdę nie przekonują was moje argumenty?
– Argumenty są dobre – rzekła Eva. – Ale tam umierają ludzie, tysiące ludzi. I to też jest argument.
– Niech was Allach ma w swojej opiece – rzekł Yerli z rezygnacją.
Kiedy Eva wychodziła z windy hotelu Nile-Hilton, Pitt czekał już w holu. Ubrany był w lekki brązowy garnitur i jasnoniebieską koszulę, z jedwabnym krawatem w kolorze granatowym z czarno-złotym wzorem.
Z rękami na plecach i z głową nieco przechyloną na bok przyglądał się młodej, pięknej Egipcjance w obcisłej, złotej sukience. Idąc kołysała okrągłymi biodrami; jej ruchy przypominały wahadło zegara. Zwracała powszechną uwagę nie tylko z powodu urody i efektownego stroju, ale także z powodu człowieka, który jej towarzyszył, a który był chyba trzy razy od niej starszy. Bez przerwy coś do niego mówiła.
We wzroku Pitta nie było pożądania – obserwował dziewczynę raczej jak interesujący fenomen przyrody. Eva podeszła do niego cicho i spytała bezceremonialnie:
– Podoba ci się?
Odwrócił się i spojrzał na nią najbardziej niezwykłymi zielonymi oczyma, jakie widziała w życiu.
– Owszem, robi wrażenie.
– Jest w twoim typie?
– Nie, wolę kobiety małomówne i rozważne.
Bardzo miły głos, pomyślała. Poczuła zapach dobrej wody kolońskiej, znacznie bardziej wyrafinowany niż większość aromatów sławnych francuskich wyrobów perfumeryjnych.
– Czy mam traktować to jako komplement?
– Możesz.
Zawstydziła się własnej swobody i spuściła wzrok.
– Jutro rano ruszamy – rzekła. – Powinnam wcześnie pójść spać.
Boże, to okropne, pomyślała. Zachowuję się jak smarkula na pierwszej randce.
– Szkoda. Chciałem ci pokazać wszystkie nocne siedliska rozpusty i grzechu w Kairze. Miejsca nie znane turystom.
– Mówisz poważnie?
Roześmiał się.
– Ależ skąd. Myślę, że najrozsądniej będzie, jeśli zjemy kolację w hotelu i nie będziemy pokazywać się na ulicach. Twoi przyjaciele mogą chcieć spróbować jeszcze raz.
Rozejrzała się po ruchliwym holu.
– Hotel jest przepełniony. Nie wiem, czy dostaniemy stolik.
– Już go zarezerwowałem – odparł Pitt, po czym wziął ją za rękę i poprowadził z powrotem do windy.
Pojechali na najwyższe piętro.
Jak większość kobiet, Eva lubiła mężczyzn przejmujących inicjatywę. Lekki, ale stanowczy uścisk dłoni Pitta także sprawiał jej przyjemność.Maitre d'hotel wskazał im stolik przy oknie; mieli cudowny widok na Nil i cały Kair. Miasto jarzyło się światłami. Samochody zapełniały mosty, by rozpłynąć się potem w gęstwinie ulic, wśród konnych dorożek i wózków dostawczych.
– Proponuję wino – rzekł Pitt – chyba że wolisz zacząć od jakiegoś koktajlu.
– Może być wino – skinęła głową z uśmiechem.
Przez chwilę studiował kartę.
– Spróbujemy "Grenadis Village".
– Świetny wybór – rzekł kelner. – To jedno z naszych najlepszych win.
Pitt zamówił jeszcze oberżynę z ziarnem sezamowym, jogurt zwany leban zahadii tacę marynowanych jarzyn. Pszenne placki pita zamknęły listę przystawek.Kiedy wino było już nalane, podniósł wysoko kieliszek.