Urzędnicy biura Backworld Explorations w Kairze zrozumieli, że stało się coś złego, kiedy grupa wycieczkowa prowadzona przez majora Fairweathera nie dotarła do Timbuktu nawet w dwadzieścia cztery godziny po przewidzianym terminie. Załoga samolotu, który przyleciał tu po nich z Marakeszu, wykonała lot poszukiwawczy nad pustynią, ale nie znalazła żadnego śladu ludzi ani samochodów i wróciła do bazy.Po trzech dniach sprawą zainteresowały się władze Mali i zaoferowały pomoc. Wysłano na trasę wycieczki patrole lotnicze i samochodowe. Gdy jednak po czterech kolejnych dniach intensywnych poszukiwań nikogo z uczestników wycieczki nie znaleziono, wybuchła panika.W siedem dni po zaginięciu grupy Fairweathera francuska ekipa geologiczna spotkała na południowym odcinku szlaku transsaharyjskiego samotnego człowieka. Gdy ich zobaczył, zaczął wymachiwać rękami jak szalony, wykrzykując coś niezrozumiale; w końcu upadł twarzą na piasek tuż przed nadjeżdżającą ciężarówką. Przestraszony kierowca ledwie zdążył zahamować.
Fairweather był na wpół żywy. Niemal zupełnie się odwodnił. Suchą skórę pokrywała warstewka soli. Francuzi ostrożnie wlewali w usta nieprzytomnego człowieka małe ilości wody. Gdy doszedł do siebie, wychylił łapczywie kilka dużych butelek – i wreszcie przemówił. W wojskowym skrócie zrelacjonował historię masakry w Asselar i swojej ucieczki.Słabo znającym angielski Francuzom opowieść Fairweathera wydała się fantazją udręczonego umysłu, choć wiele jej elementów brzmiało wiarygodnie. Mimo nalegań Anglika nie skręcili w stronę Asselar. Postanowili jechać prosto do Gao, by umieścić wycieńczonego człowieka w szpitalu. Dotarli tam tego samego dnia, jeszcze przed zmrokiem.
Upewniwszy się, że Fairweather jest pod dobrą opieką lekarzy i pielęgniarek, postanowili zawiadomić o zdarzeniu miejscową policję. Poproszono ich o spisanie oficjalnego protokołu. W czasie, kiedy to robili, szef komisariatu skontaktował się telefonicznie ze swymi przełożonymi w stolicy Mali, Bamako.
Ku zdziwieniu Francuzów, zatrzymano ich na noc w budynku policji. Przybyła nazajutrz ekipa śledcza z Bamako zażądała od każdego z nich z osobna szczegółowych zeznań na temat Fairweathera. Odmówili, domagając się kontaktu ze swoim konsulatem, ale żądanie pozostało bez echa. Wtedy zrozumieli, że cała sprawa może się dla nich bardzo źle skończyć. Nie wiedzieli, że nie są pierwszymi ludźmi, po których – odkąd weszli do budynku malijskiej policji – wszelki słuch zaginął.Po paru dniach marsylska dyrekcja przedsiębiorstwa geologicznego zaniepokoiła się, dlaczego jej pracownicy nie przysyłają żadnych raportów z Afryki. Wszczęto akcję poszukiwawczą. Także tym razem malijskie służby bezpieczeństwa zaproponowały pomoc. I, tak samo jak w przypadku grupy Fairweathera, ostateczna odpowiedź brzmiała: mimo usilnych poszukiwań nikogo nie znaleziono. Natrafiono jedynie na pustą ciężarówkę ekipy, porzuconą na pustyni, daleko od osad ludzkich i szlaków samochodowych.
Nazwiska geologów i turystów z Backworld Explorations dopisano do długiej listy ludzi, którzy zaginęli bez wieści na Saharze.
Doktor Haroun Madani stał na schodach przed bramą szpitala w Gao; nerwowo spoglądał w perspektywę zakurzonej ulicy, biegnącej między rzędami starych kolonialnych, parterowych domków. Północny wiatr przysypywał miasto cienką warstwą piaszczystego pyłu. Niegdyś stolica wielkich imperiów, dziś stanowiła już tylko żałosną pozostałość francuskiego kolonializmu.Z wznoszących się nad miejskim meczetem minaretów głos muezzina wzywał wiernych do modlitwy. Ale na wieżyczkach nie było już kapłanów; były tylko głośniki, przekazujące głos mruczącego na dziedzińcu kapłana.W pobliżu meczetu odbijało się w Nigrze światło księżyca. Piękna, malownicza rzeka, płynąca leniwym prądem, stanowiła jedynie blady cień tego, czym była dawniej. Niegdyś jej wody, zwłaszcza w porze deszczowej, podchodziły pod mury meczetu; teraz, po wielu dekadach uporczywej suszy, brzeg Nigru oddalił się od świątyni o dwie przecznice.
Ludność malijska jest mieszaniną białych Francuzów i Berberów, ciemnoskórych Arabów i Maurów z pustyń północy oraz Murzynów z południowej dżungli. Doktor Madani był czarny jak węgiel, miał wyraźnie negroidalne rysy, hebanowe oczy i płaski, szeroki nos. Był to duży, silnie zbudowany mężczyzna miedzy czterdziestką a pięćdziesiątką. Wywodził się z niewolników ze szczepu Mandingo, sprowadzonych na północ przez Marokańczyków w szesnastym wieku. Jego ojciec był rolnikiem. Uprawiał żyzne pole na południu kraju i całkiem nieźle mu się wiodło; niestety umarł młodo, osierocając syna. Chłopcem zaopiekował się oficer francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Wykształcił go i wysłał na studia medyczne do Paryża. Madani nigdy się nie dowiedział, jakie pobudki kierowały starym oficerem.Na widok dużych żółtych reflektorów starego, ale wspaniałego samochodu, zbliżającego się po wyboistej jezdni, doktor zmartwiał ze strachu. Elegancka, jaskrawoczerwona karoseria połyskiwała w świetle nielicznych latarń. Wyposażona w mocny i trwały sześciocylindrowy silnik, limuzyna citroen Avions Voisin z 1936 roku w przedziwny sposób łączyła w sobie ideały aerodynamicznej konstrukcji, sztuki kubizmu i architektury Franka Lloyda Wrighta. To wspaniałe dzieło sztuki motoryzacyjnej należało w czasach, gdy kraj ten był częścią Francuskiej Afryki Zachodniej, do generalnego gubernatora Mali.
Madani dobrze znał ten samochód. Znał go – tak, jak jego obecnego właściciela – prawie każdy mieszkaniec Mali; i prawie każdy drżał na jego widok. Doktor zauważył, że za wspaniałą limuzyną jedzie wojskowy ambulans, i przestraszył się. Gdy kierowca bezszelestnie zatrzymał wóz przed bramą szpitala, Madani rzucił się do klamki i otworzył tylne drzwi.
Z samochodu wysiadł wysokiej rangi oficer w nienagannie skrojonym, choć nieco osobliwym mundurze. Osobliwość nie polegała na ilości orderów, odznak, wstęg, sznurów i innych ozdób – generał Zateb Kazim nie nosił ich więcej niż przeciętny afrykański przywódca – lecz na nakryciu głowy, które stanowił stylizowany litham, tradycyjny błękitny zawój Tuaregów. Jego twarz miała kolor gorzkiej czekolady, rysy jednak miał mauretańskie; w wyrzeźbionej jakby z kamienia twarzy tkwiły wąskie oczy koloru topazu. Byłby nawet przystojny, gdyby nie okrągły i bardzo krótki nos, podkreślony rzadkimi wąsami zachodzącymi na policzki.
Kazim wyprostował się wyniośle, strzepnął z munduru niewidzialny pyłek i skinął od niechcenia głową doktorowi.
– Można go już zabrać? – spytał oficjalnym tonem.
– Tak; pan Fairweather miał poważny kryzys nerwowy, ale teraz jest pod działaniem silnego środka uspokajającego.
– Rozmawiał z kimś, odkąd przywieźli go ci Francuzi?
– Nie. Opiekowały się nim tylko dwie osoby: ja i pielęgniarka. Ona jest ze szczepu Tukulor, nie zna żadnego języka poza dialektem fulak. Zgodnie z instrukcją, pan Fairweather przebywał przez cały czas w separatce, w oddzielnym pawilonie, z dala od innych chorych. Mogę również zaręczyć, że wszelkie ślady jego pobytu w szpitalu zostaną zatarte.
Kazim wydawał się zadowolony.
– To dobrze, doktorze. Dziękuję za sumienną współpracę.
– On nie jest w najlepszym stanie. Czy mogę spytać, dokąd go pan zabiera?
Kazim uśmiechnął się złowrogo.
– Do Tebezzy.
– Och, nie! – zaprotestował trzęsącym się głosem Madani. – Dlaczego? Za co? Czy popełnił jakąś zbrodnię?
Kazim obrzucił Madaniego takim wzrokiem, jakim patrzy się na uciążliwe insekty.
– Za dużo pytań, doktorze – rzekł chłodno.
Ale Madaniemu cisnęło się na usta jeszcze jedno pytanie.
– A Francuzi, którzy go tu przywieźli?
– Trafią w to samo miejsce.
– Tam nikt nie wytrzymuje dłużej niż kilka tygodni…
– Więc mają podarowane jeszcze kilka tygodni życia – odparł Kazim cynicznie. – Niech przynajmniej zrobią w tym czasie coś pożytecznego dla Mali. Tam będą mieli okazję.
– Ma pan całkowitą rację, generale – powiedział szybko Madani, choć własny służalczy ton napawał go wstrętem. Wiedział jednak, że od Kazima zależy cały jego los. Ten człowiek był w Mali najwyższym sędzią, trybunałem i katem w jednej osobie.
– Cieszę się, że pana przekonałem, doktorze. Aha, jeszcze jedno: w interesie naszego kraju leży, aby jak najszybciej zapomniał pan o wizycie Fairweathera.
Madani skłonił się.
– Oczywiście!
– Życzę wszystkiego najlepszego panu i pańskiej rodzinie.
Lekarz bez trudu pojął sens życzeń Kazima. Rzeczywiście miał liczną rodzinę. Dopóki będzie milczał o sprawie Fairweathera, wszyscy będą bezpieczni. O tym, co stałoby się w przeciwnym razie, bał się nawet myśleć.
Kilka minut później dwaj ludzie Kazima wynieśli na noszach nieprzytomnego Anglika i umieścili go w ambulansie. Generał pożegnał Madaniego gestem dłoni i wsiadł do Voisina. Gdy oba pojazdy odjechały, ciało doktora przeszył zimny dreszcz. Nie próbował jednak odgadnąć, w jakiej to kolejnej strasznej tragedii przyszło mu uczestniczyć. Modlił się raczej o to, by nigdy się tego nie dowiedzieć.
W apartamencie hotelu Nile Hilton doktor Frank Hopper, półleżąc na skórzanej sofie, słuchał uważnie. Po drugiej stronie stolika z kawą, równie wygodnie rozparty w fotelu, Ismaił Yerli w zamyśleniu pykał fajkę z morskiej pianki, której cybuch wyrzeźbiony był w kształcie głowy sułtana w turbanie. Zafascynowana hałasem orientalnego miasta, który wdzierał się nawet przez zamknięte okna, Eva na chwilę zapomniała o koszmarnej walce, jaką stoczyła na plaży.
Stanowczy głos Hoppera przypomniał jej jednak, po co się tu spotkali.
– Jesteś pewną, że chcieli cię zabić?
– Nie mam cienia wątpliwości – odparła.
– Mówi pani, że byli czarni? – włączył się Yerli.
– Nie czarni, ale ciemnoskórzy. Mieli ostre, wyraziste rysy twarzy; jakby mieszanka cech arabskich i hinduskich. O tym, który spalił samochód, nie mogę wiele powiedzieć: miał długi burnus i zawój przykrywający twarz. Widziałam tylko hebanowe oczy i ostry, orli nos.
– Czy zawój był bawełniany, kilkakrotnie owinięty wokół głowy? – pytał dalej Yerli.
– Tak, przyszło mi nawet na myśl, że musiał być zrobiony z bardzo długiego kawałka materiału.